czwartek, 28 marca 2019

GDZIEŚ NA MAZOWSZU

Upiorne światło, jak ilustracja do apokalipsy. Zadzieram głowę i obserwuję, jak rozpełza się nad Ziemią. Zaczynam je nawet podziwiać za metaliczną barwę i typowo ludzką zachłanność, z jaką zawłaszcza niebo. A wtedy światło robi zwrot i - z właściwą sobie prędkością - wbija się w drogi, w pobocza, w odsłonięte ciała. Jak obcy duch. Znikąd ratunku. Wieś pochowała się za chałupy, telewizyjne ekrany, komórki, za kościelną wieżę. Jestem prawdopodobnie jedyną, która widzi, jak moje opętane ciało wpada w poślizg na zalanej deszczem szosie. Oczywiście jeśli nie liczyć Boga, który – być może – mógłby to potem obejrzeć na stopklatkach: upokorzone, bezwładne, wymachujące rękami ciało, które leci do tyłu na złamanie karku, na pewną śmierć. Jednak mój duch trzyma pion: w ostatniej chwili napręża mięśnie, wzmacnia połączenia nerwowe, puste miejsca zalewa adrenaliną. Wydaje jakieś okrzyki, typu: O k…a!, a może nawet: O Boże! I wszystko kończy się dobrze – zwyczajnym, bezbarwnym zmierzchem. Sześć śmiertelnych ofiar na drodze – zachłystują się media. Gdzieś na Mazowszu.

niedziela, 10 marca 2019

O SPEŁNIENIU

Dom skapcaniał na starość niczym Nieboszczka Walusiowa. Skwaśniał, sparciał, przysypia byle kiedy i byle gdzie, z przekrzywioną strzechą, ze strużką śliny wyciekającą spod powały. Od czasu do czasu, przy lepszej pogodzie, porusza firanką i wygląda przez wybitą szybkę, kto idzie i czego tu szuka na tym bezludziu, na zrębie. Wstrzymuje oddech, jakby czekał. Na Walusiową, której dawno temu pękło serce. Na Młodszego, który z dziurą po widłach zgnił  w gnojowicy. Na Starszego, który gnije w kryminale. Coś go wtedy chwyta za kark i wgniata w ziemię, jakaś grawitacja czy inny czort. Nic to, myśli sobie, posiedzę trochę i przejdzie. Przycupnę i odpocznę sobie. Przecież wszystko było tutaj jak trzeba: synowie, drzewa, Ja. I tak sobie przysypia bez poczucia niespełnienia. Bez lęku, że którejś zimy na dobre ugrzęźnie w zaspach. Że którejś wiosny zaleje go woda ze spienionych rzek.




piątek, 1 marca 2019

O RAJU

Moje stopy potrafią odlecieć. Najchętniej nad ranem, kiedy jeszcze śnię z jedną nogą na dywaniku, z guzikiem wrośniętym w policzek. Znikąd pojawia się zaklęcie, a po chwili jest jak u Chagalla - no może tylko bez tych wszystkich artystycznych uniesień. Potem się budzę i jest podobnie. Wystarczy wykonać ten ruch dłonią i wymówić proste zaklęcie, na przykład: dzień dobry, czy oferta last minute do Niebieskiego Raju jest aktualna? Wreszcie - jak jakiś bóg - dobrotliwie przyglądać się z góry, czy moim stopom wygodnie jest w landrynkowych klapkach, czy ich nie ranią wschodzące palmy, słone odpływy, przypływy, po których zawsze zostaje jakiś brud. Ostre kamyczki, muszelki, lusterka. Pewnie powinnam pozwolić swoim stopom na odlot. A jednak każdego ranka pakuję je w mocne, skórzane buty. Potem uparcie uderzam nimi o twardy i rzeczywisty beton tego miasta. W dole beton - nad nim ja. Z byle powodu rozpadamy się na kawałeczki, ostre kamyczki, muszelki, lusterka.