Jest niedziela. Krowy wydojone, gęsi napasione, jajka pozbierane,
kartofle dla świń usiekane motyką. Ojciec czyta jakąś broszurę i ziewa.
Ojoj! Chyba by wolał wyprowadzić ze stajni Kasztana i zabronować
kartoflisko. Ojoj! Mama chyba będzie zmuszona napisać za niego kolejną
pracę zaliczeniową z historii. Póki co wpatruje się w mikroskop i na
kalce technicznej rysuje ołówkiem aparaty szparkowe Plantago major.
Wciskam jej się na kolana, zaglądam w okular mikroskopu, próbuję rysować
miękisz gąbczasty - kiedyś i ja będę studiować biologię. Siostra nuci
pod nosem, coś tworzy na papierze, łamiąc kredkę za kredką. Najmłodsza
zniknęła - pewnie już gania po wsi za dzieciakami. Koledzy dopiero co
wrócili z kościoła, znudzeni i skostniali. Mają trochę czasu na
rozgrzewkę, zanim ich zawołają na obiad. Dziadek wyciąga z kredensu
różaniec, waży w dłoniach, po czym odkłada na miejsce, zatrzaskując
szufladę. Jeszcze nie tak dawno, w swoim domku za żydowską łąką, przy
niedzieli klękał przy łóżku obok Babci, pozdrawiał owoc żywota, wyznawał
swoją grzeszność i prosił o modlitwę w godzinę śmierci naszej. Amen.
Obecnie i Babcia, i godzina jej śmierci, i modlitwa do obrazka nad
łóżkiem - to już przeszłość, wspomnienie, proch. Dom za żydowską łąką
także powoli się rozpada, ale Dziadek uparcie spędza tam noce, w swoim
własnym łóżku, pod własną pierzyną. Pimpek - najmłodsza siostra -
chętnie mu towarzyszy, a Mama macha na to ręką.
Jesteśmy w
żałobie, przygniata nas smutek i niedowierzanie. I jeszcze ten okropny
dzień: jest mroczno, wieje wiatr, chyba jakieś przesilenie.Słyszymy
trzask drzwi wejściowych do szkoły i szuranie w korytarzu. Jakiś
przybysz spada nam z nieba - czasami mamy tę mannę.
- Sąsiad! - domyśla się Ojciec.
Wujo Ślepy stąpa ostrożnie, liczy schodki w ciemnym korytarzu, dokładnie obmacuje klamkę u drzwi.
-
Wujku, wujku, opowiedz bajkę! - wołam radośnie. Sąsiad jest wspaniałym
gawędziarzem, jakkolwiek jego bajki mało kiedy są odpowiednie dla
dziecięcych uszu.
Mama robi dla nas wszystkich herbatę, wsypuje cukier do cukiernicy. Ojciec zdejmuje z kredensu prodiż, w którym kruszeją kocie oczka. Miały być na deser, po rosole, ale kogut się trafił jakiś stary, twardy, a kluski nawet nie zagniecione.
Nasz
gość rozsiada się za stołem. Czekamy wszyscy na kabaret, przydała by
nam się jakaś śmieszna opowieść. Jednak Wujo Ślepy nie chce opowiadać
świńskich bajek, ma przy niedzieli poważniejsze dylematy:
- Była jeszcze taka młoda. Wielka szkoda - wzdycha, wspominając Babcię. - Ale chyba sami państwo rozumiecie: Gdyby na świecie zabrakło kobiet, człowiek sam by mógł rodzić dzieci - oznajmia kategorycznie. - Nie rodzi, bo nie musi, dostał do wyręki niewiastę.
- Nie dałby rady.
Brakuje mu niektórych narządów - mama jeszcze się śmieje, ale zauważam
jak sztywnieje, unosi brwi, prostuje plecy. Czeka na cios. Nic w nią tak
nie uderza, jak nieuctwo i zabobon.
- Mężczyźnie niczego nie
brakuje! - zaperza się Wujo Ślepy. Niech pani zobaczy, pani Danko:
Zwierzęta, które mają jakieś braki, od razu zostały stworzone parami:
koń z kobyłą, krowa z bykiem. Nie wycinał Bóg komarowi żebra, żeby mu
dorobić komarzycę, he he he, tak czy nie? A człowiek został stworzony
pojedynczo, bez żadnych braków, niedostatków, bo przecież na obraz i
podobieństwo Boga. Niewiastę dostał później, do pomocy, do towarzystwa,
dla rozrywki. Kobieta nie jest na tym świecie koniecznie potrzebna,
chociaż się czasem człowiekowi przydaje, no niech pan sam powie, panie
Ryszardzie, tak czy nie? He he he.
Tata zaciąga się Giewontem. Śmiejemy się - wszyscy prócz mamy. Ooo, mama jest już wkurzona jak diabli.
- Wszystko na tym świecie rozwija się z jaj zapłodnionych przez plemniki - oświadcza.
- A pchły też się lęgną z jaj?! Pchły powstają samoistnie z trocin i moczu! - wykrzykuje triumfalnie Wujo Ślepy.
-
No tego to już za wiele - wkurza się coraz bardziej Mama.- to jakaś
bzdura, kompletna ignorancja. Larwy pcheł się lęgną z zapłodnionych jaj,
złożonych przez samice w trocinach!
- Pani Danko, niech pani - za przeproszeniem - naszczy w trociny, to sama się pani przekona, jak tam się zrobi rój!
- A pan niech już lepiej zje to kocie oczko.
Chrupiemy z apetytem. Ciastka są pyszne, upieczone w nowym prodiżu elektrycznym, na mielonych skwarkach, z dżemem malinowym, wysokosłodzonym, ze spółdzielni. Płaty pary falują leniwie nad szklankami, jak latające dywany z egzotycznych baśni. Mama już też się śmieje. Jest niedziela, nie ma wojny, podciągnęli nam prąd, mamy prodiż do pieczenia ciasta i cukier do herbaty. Ściany mieszkania w nowej szkole pachną wapnem i cementem. Łóżka pachną po staremu: stodołą i sąsiekiem. W sobotę wymieniliśmy słomę w siennikach, bo w starej zalęgły się pchły. Wykluły się z jaj.
P.S.
Rafał Betlejewski, autor "365 lekcji religii dla całej rodziny, która chce się wyzwolić" sugeruje czytelnikom, żeby napisali coś o książce, ale ja nie umiem pisać recenzji.