wtorek, 25 października 2022

LEKCJA RELIGII

 Jest niedziela. Krowy wydojone, gęsi napasione, jajka pozbierane, kartofle dla świń usiekane motyką. Ojciec czyta jakąś broszurę i ziewa. Ojoj! Chyba by wolał wyprowadzić ze stajni Kasztana i zabronować kartoflisko. Ojoj! Mama chyba będzie zmuszona napisać za niego kolejną pracę zaliczeniową z historii. Póki co wpatruje się w mikroskop i na kalce technicznej rysuje ołówkiem aparaty szparkowe Plantago major. Wciskam jej się na kolana, zaglądam w okular mikroskopu, próbuję rysować miękisz gąbczasty - kiedyś i ja będę studiować biologię. Siostra nuci pod nosem, coś tworzy na papierze, łamiąc kredkę za kredką. Najmłodsza zniknęła - pewnie już gania po wsi za dzieciakami. Koledzy dopiero co wrócili z kościoła, znudzeni i skostniali. Mają trochę czasu na rozgrzewkę, zanim ich zawołają na obiad. Dziadek wyciąga z kredensu różaniec, waży w dłoniach, po czym odkłada na miejsce, zatrzaskując szufladę. Jeszcze nie tak dawno, w swoim domku za żydowską łąką, przy niedzieli klękał przy łóżku obok Babci, pozdrawiał owoc żywota, wyznawał swoją grzeszność i prosił o modlitwę w godzinę śmierci naszej. Amen. Obecnie i Babcia, i godzina jej śmierci, i modlitwa do obrazka nad łóżkiem - to już przeszłość, wspomnienie, proch. Dom za żydowską łąką także powoli się rozpada, ale Dziadek uparcie spędza tam noce, w swoim własnym łóżku, pod własną pierzyną. Pimpek - najmłodsza siostra - chętnie mu towarzyszy, a Mama macha na to ręką.

Jesteśmy w żałobie, przygniata nas smutek i niedowierzanie. I jeszcze ten okropny dzień: jest mroczno, wieje wiatr, chyba jakieś przesilenie.Słyszymy trzask drzwi wejściowych do szkoły i szuranie w korytarzu. Jakiś przybysz spada nam z nieba - czasami mamy tę mannę.

- Sąsiad! - domyśla się Ojciec.

Wujo Ślepy stąpa ostrożnie, liczy schodki w ciemnym korytarzu, dokładnie obmacuje klamkę u drzwi.

- Wujku, wujku, opowiedz bajkę! - wołam radośnie. Sąsiad jest wspaniałym gawędziarzem, jakkolwiek jego bajki mało kiedy są odpowiednie dla dziecięcych uszu.

Mama robi dla nas wszystkich herbatę, wsypuje cukier do cukiernicy. Ojciec zdejmuje z kredensu prodiż, w którym kruszeją kocie oczka. Miały być na deser, po rosole, ale kogut się trafił jakiś stary, twardy, a kluski nawet nie zagniecione.

Nasz gość rozsiada się za stołem. Czekamy wszyscy na kabaret, przydała by nam się jakaś śmieszna opowieść. Jednak Wujo Ślepy nie chce opowiadać świńskich bajek, ma przy niedzieli poważniejsze dylematy:

- Była jeszcze taka młoda. Wielka szkoda - wzdycha, wspominając Babcię. - Ale chyba sami państwo rozumiecie: Gdyby na świecie zabrakło kobiet, człowiek sam by mógł rodzić dzieci - oznajmia kategorycznie.  - Nie rodzi, bo nie musi, dostał do wyręki niewiastę.

- Nie dałby rady. Brakuje mu niektórych narządów - mama jeszcze się śmieje, ale zauważam jak sztywnieje, unosi brwi, prostuje plecy. Czeka na cios. Nic w nią tak nie uderza, jak nieuctwo i zabobon.

- Mężczyźnie niczego nie brakuje! - zaperza się Wujo Ślepy. Niech pani zobaczy, pani Danko: Zwierzęta, które mają jakieś braki, od razu zostały stworzone parami: koń z kobyłą, krowa z bykiem. Nie wycinał Bóg komarowi żebra, żeby mu dorobić komarzycę, he he he, tak czy nie? A człowiek został stworzony pojedynczo, bez żadnych braków, niedostatków, bo przecież na obraz i podobieństwo Boga. Niewiastę dostał później, do pomocy, do towarzystwa, dla rozrywki. Kobieta nie jest na tym świecie koniecznie potrzebna, chociaż się czasem człowiekowi przydaje, no niech pan sam powie, panie Ryszardzie, tak czy nie? He he he.

Tata zaciąga się Giewontem. Śmiejemy się - wszyscy prócz mamy. Ooo, mama jest już wkurzona jak diabli.

- Wszystko na tym świecie rozwija się z jaj zapłodnionych przez plemniki - oświadcza.

- A pchły też się lęgną z jaj?! Pchły powstają samoistnie z trocin i moczu! - wykrzykuje triumfalnie Wujo Ślepy. 

- No tego to już za wiele - wkurza się coraz bardziej Mama.- to jakaś bzdura, kompletna ignorancja. Larwy pcheł się lęgną z zapłodnionych jaj, złożonych przez samice w trocinach!

- Pani Danko, niech pani - za przeproszeniem - naszczy w trociny, to sama się pani przekona, jak tam się zrobi rój!

- A pan niech już lepiej zje to kocie oczko. 

Chrupiemy z apetytem. Ciastka są pyszne, upieczone w nowym prodiżu elektrycznym, na mielonych skwarkach, z dżemem malinowym, wysokosłodzonym, ze spółdzielni. Płaty pary falują leniwie nad szklankami, jak latające dywany z egzotycznych baśni. Mama już też się śmieje. Jest  niedziela, nie ma wojny, podciągnęli nam prąd, mamy prodiż do pieczenia ciasta i cukier do herbaty. Ściany mieszkania w nowej szkole pachną wapnem i cementem. Łóżka pachną po staremu: stodołą i sąsiekiem. W sobotę wymieniliśmy słomę w siennikach, bo w starej zalęgły się pchły. Wykluły się z jaj. 

 


P.S.

Rafał Betlejewski, autor "365 lekcji religii dla całej rodziny, która chce się wyzwolić" sugeruje czytelnikom, żeby napisali coś o książce, ale ja nie umiem pisać recenzji.


środa, 12 października 2022

FABRYKA

 

Tego się nie czuje. Nie zauważa się pędu planety, nawet tej najmniejszej, tej własnej, gdzie horyzont ledwie sięga ścian. Trudno rozpoznać wnętrze fabryki, jeżeli nie czuje się ucisku, międlenia, nie słyszy wycia rozpędzonych maszyn. Niezauważenie pracują ogromne mieszadła, wielkie sita dyskretnie dosypują do dzieży odpowiednio dobrane proporcje mąki, drożdży, soli i czekolady.

Przesuwam palcem po podłodze, w szparę między deskami wcieram glut słodkiego kremu zdjętego z kołnierzyka sukienki. Tort jest smaczny, ale się nie umywa do czekoladowego cukierka, jakie ciotka przywozi dla nas z Warszawy. Z torebką mieszanki wedlowskiej w garści, z Bajecznym między zębami, z głową na pasiastym chodniku obserwuję spektakl, jaki rozgrywa się wokół stołu - zazwyczaj okrągłego, ale okazyjnie rozkładanego w rozłożysty owal. Lampa naftowa wykrawa z ciemności kawałeczek świata, wystarczająco duży, żeby nie stracić z oczu tego, co w centrum i wystarczająco mały, żeby bez trudu znaleźć sobie miejsce poza horyzontem zdarzeń, w ciemności. Z mojej pozycji dostrzegam jasne sylwetki sześciu osób. Jest mama, tata, dwóch wujków i dwie ciotki. Płomyk nad nasączonym naftą knotem faluje przy każdym wypowiedzianym słowie, przy każdym toaście, świńskim kawale, sprośnej piosence, przy każdym wybuchu śmiechu. 
 
Na stole stoi butelka wódki. Domyślam się, że to jedna z trzech, jakie od kilku dni zalegają półkę w spiżarni. Rozpoznaję ją po czerwonej kartce. Wódka z czerwoną kartką, kupiona w spółdzielni, jest paskudna. Żeby dało się ją wypić, należy do każdej butelki wlać kilka łyżek miodu, porządnie wymieszać i odstawić do przegryzienia na kilka dni. 
 
Bimber za okupacji smakował lepiej i mniej bolała po nim głowa. Za przyłapanie chłopa na pędzeniu groziła kulka w łeb, a przecież w tamtych czasach to było jedyne lekarstwo. Jak się krowa wzdęła - wlewało jej się do pyska całą butelkę spirytusu. Krówsko się wzbraniało, ryczało, potem zaczynało bekać i na koniec zdrowiało. I po co miało zdychać w męczarniach? Toteż każdy miał w zapasie kilka butelek na czarną godzinę.
 
Jednak nie da się żyć tylko zwyczajnie. Zwyczajne życie dobrze znosi banał, jednak dni świąteczne odrastają jak łby baśniowych potworów. I za okupacji, od czasu do czasu zdarzała się taka dziwna, nadzwyczaj jasna, księżycowa noc, a srebrna poświata zalewała pola. I coś nachodziło na chłopaków we wsi, jakaś utajona młodość, szczeniacka odwaga. Napijali się jak muchy, wyciągali konie, bryczki, furmanki, jeździli po drogach, darli się, śpiewali, co ładniejszym pannom zajeżdżali pod chałupy. Otwierały się drzwi, ludzie wylegali na drogę, niektórzy w samych koszulach, w papuciach, stary Stasiak nawet bez portek. Ależ to była zabawa - jakby nie było całej tej wojny. Bo też w nocy żaden Niemiec nie wyściubił nosa z kwatery. Dni były niemieckie, ale noce polskie.
 
Niemcy nigdy we wsi bimbru nie znaleźli. Schmidt robił tyle hałasu, gdy zajeżdżał bryczką na podwórze, tak się guzdrał przy koniach zanim wszedł do domu, że dziadek zawsze zdążył wszystko uprzątnąć na cacy. Jednak raz się zdarzył taki przeklęty dzień, że Niemcy zajechali nie wiadomo kiedy, dorośli się porozłazili nie wiadomo gdzie, tylko dzieci siedziały same w domu. Szmidt zajrzał do kuchni, a na stole stała butelka bimbru. Żandarm zatrzymał się w progu, odwrócił się i przykazał Ślązakowi dokładnie sprawdzić sień. Bo ze Szmidtem jeździł zawsze taki Ślązak, farbowany folksdojcz, pieprzony denuncjator, co to chciał być bardziej sumienny od wszystkich szwabów razem wziętych. Każdy we wsi go nienawidził i bał się jak wściekłego psa. Partyzanci go w końcu rozjechali furmanką, a Niemcy udawali, że wierzą w wypadek. Nie było żadnych konsekwencji. Żandarmom chyba też ulżyło. A tamtego przeklętego dnia, kiedy Ślązak, a może i sam Śmierć szperał w sieni, Szmidt szybko wszedł do kuchni, chwycił butelkę i postawił na podłodze za nogą od szafki. Później, kiedy już było słychać Ruskich, a Niemcy próbowali uciekać, partyzanci pozwolili Schmidtowi wyjechać. Nie wiadomo, jak to się dla niego skończyło.
 
Lubię te wieczory, kiedy mam siedem lat, a tata i wujkowie piją wódkę i opowiadają sobie młodość. W uszach mam śmiech, a w żyłach cukier. Kłębuszki papierosowego dymu toczą się nad stołem, rozrastają się w mgławice, wcielają w siebie mniejsze konstelacje i w końcu rozpraszają się, nie dotknąwszy nawet sufitu.
 
- Czy mogę spać w Moskwiczu? - pytam wujka.
 
Potem się wlokę w stronę samochodu, ciągnąc po zroszonej trawie ciężką, dziecięcą pierzynę. Oglądam Księżyc, odnajduję Wielki Wóz. Powietrze dzwoni. Nie zdaję sobie sprawy, jak ciężko pracują wielkie mieszadła, niestrudzenie międlą mąkę, drożdże, popiół i czekoladę. A przez niewidzialne sita właśnie sypie się do tygla brokat z gwiazd.
 

 

poniedziałek, 3 października 2022

Z CYKLU: SMAROWANIE NA KOLANIE

Afera drobiowa. Kurczaki w całej Polsce karmione tłuszczami do produkcji smarów?

 
Pozwólcie Państwo, że wspomnę tamte gorące czasy przed covidem, kiedy eks-wójt naszej gminy, na własnych rozległych włościach, forsował rozwój przemysłu drobiarskiego, mając na uwadze zawartość własnych kieszeni, zaś w najgłębszym poważaniu następstwa dokuczliwe i groźne dla pospólstwa, począwszy od pól zanieczyszczonych odpadami, przez skażone wody gruntowe i powietrze, po hałas, spękane domy i wiejskie drogi rozjeźdżone przez tiry, o nieodwracalnych zmianach w krajobrazie nie wspominając. 
 
Otóż pewnego gorącego dnia odbyła się w polskim sejmie debata na temat następstw przemysłowej hodowli drobiu. Nie będę Państwa zarzucać szczegółami emocjonalnych wystąpień, które jestem w stanie odtworzyć jedynie z pamięci. Wspomnę jedynie niezapomniane wystąpienie pewnej pani z doktoratem – przedstawicielki światka naukowego Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczego w Siedlcach. 
 
Otóż owa przesycona endorfinami pani naukowczyni, wsparta na wypielęgnowanym i nad wyraz eleganckim ramieniu pana rolnika-od-kurnika, przedarła się przez gąszcz fatalizmów, czarnowidztwa i frustracji, serwowanych przez zgromadzone pospólstwo i obwieściła zebranym radosną nowinę: Rodacy! Skończyły się w Polsce lata chude, a rozpoczęły się wyglądane lata tłuste! Lawinowo rośnie spożycie mięsa! My, Polacy, zjadamy ogromne ilości udek, skrzydełek, korpusów i kurzej wątróbki! Chwała i cześć producentom drobiu! Hurraa, hurraa, hurraa!
 
W obliczu zaistniałych faktów, życzę nam wszystkim: Smacznego!