Piętnaście lat po wojnie elektryczność dumnie rozświetlała okoliczne miasteczka wschodniego Mazowsza, uparcie omijając naszą wieś. Nie tęskniłam za tym cudem nowoczesności, nie marzyłam o wynalazkach typu pralka Frania czy żelazko, które można było dostać z prądem w pakiecie. Nie znałam ich. O, przepraszam, poznałam żarówkę. Na początku tylko o niej usłyszałam: stryj przywiózł wieści o elektryfikacji rodzinnej wsi Ojca. "Taka żarówka daje mnóstwo światła, wieczorem wystarczy wcisnąć pstryczek i robi się jasno jak w dzień" - zapewniała Babcia. Nie wierzyłam, że to możliwe, chyba od dziecka byłam mocno niewierząca. Potraktowałam tę opowieść jak jeszcze jedną bajkę, z rodzaju tych o Stasiu i Nel, Calineczce, czy o rzezi niewiniątek. Wkrótce udało mi się skonfrontować opowieść Babci i chorobliwy, dziecięcy sceptycyzm z niepodważalną - bo ujrzaną na własne oczy - świetlaną rzeczywistością. Pewnego dnia rodzicie upchnęli mnie między plecami Ojca i brzuchem Mamy na siodełku czarnego Junaka i pomknęliśmy w stronę oddalonego o sto kilometrów postępu,, gdzie sztuczne światło już na nas czekało, skutecznie rozpraszając wszechobecną ciemnotę i zabobon. Chyba przespałam podróż i prawdopodobnie wniesiono mnie do domu na rękach, bo kiedy otworzyłam oczy, okazało się, że leżę w obcym łóżku, a wkrótce pod sufitem zaczęła się bździć się jakaś rozczarowująca, za to energooszczędna, a raczej - spójrzmy prawdzie w oczy - ekonomiczna "czterdziestka". W pomarańczowo-burym świetle żarówki pomieszczenie wydawało się brudne, zimne i nieprzytulne. Pamiętam, że kiedy ją z dumą zapalono, demonstrując gościom przewagę cywilizacyjną bogatego środkowego Mazowsza nad, przypisanym mi przy urodzeniu, ciemnym i biednym Mazowszem wschodnim, zapragnęłam tylko wsunąć się pod pierzynę i nawet nie czekać na kolację. A ta zapowiadała się niezwykle atrakcyjnie. Uwielbiałam zloty z udziałem stryjów i ciotek. W naszym pierwszym pożydowskim domu, a zwłaszcza później, w służbowym mieszkaniu w nowej szkole, odbyło się wiele szalonych imprez. C.d.n. (może)
TO NIE DO CZYTANIA, TU JESZCZE BEDE PISAĆ (MOŻE)
W przyjaznym, opiekuńczym świetle lampy naftowej, stryjowie ochoczo gromadzili się za stołem. Zazwyczaj dużo jedli, pili, śpiewali sprośne piosenki, opowiadali świńskie żarty i zasypywali ciotki uszczypliwościami, które te miały odbierać jako komplementy. Prosili dzieci o piosenki i wierszyki, po czym z zapałem bili brawo, a ich uznanie dla naszych talentów wydawało nam się szczere. Ciotki były mniej wylewne, zapewne dlatego, że niewiele piły. Jednak cukier z ciast i tortów robił swoje i - w miarę postępu kolacji - coraz częściej i one wybuchały gromkim śmiechem. Późnym wieczorem, kiedy żołądki były już przepełnione, a naczynia w połowie puste, w sercach biesiadników lęgła się odwaga, a w głowach głupie pomysły. Zaczynało się pukanie do drzwi sąsiadów i sąsiadek (młodych nauczycieli i nauczycielek), wyciąganie ich łóżek, polewanie wodą, częstowanie "karniakami", bieganie w piżamach po ciemnych, szkolnych korytarzach, krzyki, komiczne występy i ogólna wesołość. Nie zawsze wszystko kończyło się dobrze. Pewnego razu latający pantofelek trafił szpilką w dwójkę Mamy. Następnego dnia szkolny korytarz został starannie oczyszczony z krwi, odnaleziony ząb trafił do szkatułki z guzikami, a w niedalekiej przyszłości w ustach Mamy pojawił się mostek, który się tam przyjął, zadomowił i pozostał z nią do końca.
Nikt nie zwracał uwagi na dzieci, trudno się temu dziwić, skoro nie sięgały pasa, zajmowały się zjeżdżaniem po schodach na tyłku, albo bawiły w jakiejś ciemnej klasie w trupa i Sherlocka Holmesa. Kiedy przychodziło ostateczne zmęczenie, ciotki zabierały się za sprzątanie, dzieci padały do swoich łóżek, a wujkowie zasiadali do okrągłego stołu, na którym pojawiały się karty do gry, wyciągane na tę okoliczność z jakiegoś tajnego, niezgłębionego zakamarka.Kiedyś, po kilku latach, przewracając szmaty w szafie w poszukiwaniu czystych majtek, znalazłam ten zakamarek i odkryłam z niemałą emocją, że w ukrywanej przed dziecięcym wzrokiem talii, zamiast zwykłych dam, znajdowały się gołe baby. Jedna z tych bab ustawiona była w pozie, która już na zawsze splątała mi się z dorosłością, kobiecym seksapilem, wyuzdaniem i nad wyraz intymną sromotą. Cokolwiek to słowo znaczy. Przez pewien czas trenowałam tę sromotę w podrapanym lusterku, służącym Ojcu do golenia,
Zamiłowanie do brydża okazało się niezwykle zaraźliwe i rozpleniło się w naszej rodzinie do tego stopnia, że przy okazji różnych spotkań, trzy pokolenia grywały równolegle na trzech stołach i jednym tapczanie. Pewnego dnia wszystko się skończyło. Zmarł Ojciec i od tamtej pory - o ile wiem - nikt z nas nie rozegrał ani jednej partii.
Właściwie to usiadłam tutaj, żeby napisać o kołchoźniku - to było takie radio na kablu, które nie wymagało podłączenia do gniazdka. Takie gomułkowskie perpetuum mobile: nie tylko istniało, ale też grało i dość skutecznie prało mózg. Może kiedyś.
Nie, nigdy nie marzyłam, że latam. Chciałam pływać. Ropucha z bajki pływała na wielkim, szerokim liściu. Świat pachniał trzciną i tatarakiem, na dłoniach siadały fioletowe ważki, a niewinne komary spijały rosę z liści. Mogłabym stać się taką ropuchą, gdybym znalazła odpowiedni liść. Ale nie miałam liścia: łopiany wplątywały się we włosy, a do denderewa nie wolno było się zbliżać nawet na krok. Nie wąchać, nie dotykać. W kącie podwórza stała balia, aluminiowa, z dziurą zatkaną drewnianym kołkiem. Czy zdajesz sobie sprawę, czytelniku, jak ciężka była taka balia? Jak trudno ją było przeciągnąć przez łąkę, przez kocie łby szosy i dwa rowy? Wysoki brzeg sadzawki obrastały nieprzystępne chabazie, zaś niski wypełniało błoto, idealne do produkcji dziecięcych skarpetek.
Wonny świat ropuchy zatonął z chlupotem.
Tego dnia nieświadomie zostałam ekologiem. Prawdziwego liścia nie da się zastąpić.
Balia stała na swoim zwyczajnym miejscu pod płotem. Nie po raz pierwszy zrozumiałam, że istnieją na tym świecie rzeczy, które się filozofom nie śniły.
O Ciotce Cichej mówiono szeptem. A o chłopcu z UPA, który na koniec,
po tym wszystkim co się stało, próbował poderżnąć jej gardło, ale tylko
uszkodził krtań – nie mówił nikt. Sama mi o nim powiedziała, tak
zwyczajnie, szeptem. To było wtedy, kiedy przyniosłam dziesięć jajek
wykradzionych z kurnika, a ona pokazała jak się robi lody.
Niewiele pamiętam z tamtej opowieści – była w niej zima, noc, śmierć i
strach. O wiele lepiej pamiętam letni dzień, upał, górę lodu pod słomą w
stodole, rytmiczne potrząsanie bańką i najcudowniejszy ze wszystkich
smak lodowej kulki.
Ciotka Cicha zmarła pierwsza, ale Ślepy Wujo nie ociągał się za
długo. Kuzyn, który odziedziczył dom już pierwszej nocy zaprószył ogień i
spłonął w ich małżeńskim łóżku.
Patrzę na ruiny i pamiętam gdzie jest była sień, kuchnia, drzwi.
Chciałabym tam wejść, jak kiedyś, bez pukania. Ale tyle śniegu napadało i
taki mróz.
Małkowska
nie miała dupy.
Powiedział
mi o tym Stasiek Drużbów. Już wcześniej mi mówił o budzących grozę rzeczach, na przykład o czarnej wołdze i
ruchaniu. Jednak zanim dostąpiłam tych wtajemniczeń, musiałam się niejednego
nauczyć: kroić grube pajdy chleba, maczać wierzch kromek w wiadrze, grubo posypywać
cukrem i nosić Staśkowi w ruiny nad sadzawką.
Tak więc
poznałam tajemnicę Małkowskiej. Uwierzyłam Staśkowi, a przecież na własne oczy
widziałam, że Małkowska ma dupę pod cienką i wąską, kretonową spódnicą. I przecież
nie mogłam jeszcze wiedzieć niczego o Auschwitz, Mengele, czy kastracjach niearyjek. Może
dlatego, że Małkowska była inna. Nie miała męża, dzieci, świń, krów ani ziemi,
nie pożyczała soli od sąsiadek, a ludzie się gapili, gdy mijali jej dom. I ja
zaczęłam się gapić. Wyobrażałam sobie jak Małkowska szykuje się do snu: ściąga
przez głowę kretonową sukienkę i układa na krześle drewniane pośladki, obce i
martwe jak odpinana noga Józwa.
Piszę o Małkowskiej
dlatego, że umarła. A Stasiek Drużbów umarł dawno temu.
I dopiszę
jeszcze, że „Obwód głowy" Włodzimierza Nowaka nie dostał dzisiaj Nike.
I dupa
Jasiu.
Niestety, pociągi do Warszawy były tak przepełnione, że
bezradni konduktorzy udostępniali podróżnym wagony pocztowe, pozbawione wygodnych
schodków i przez to trudno dostępne. Stryjowie podsadzali Ciotki,
szczypiąc je przy okazji po tyłkach, potem sami się podciągali - byli w
końcu młodzi, szczupli i silni. Trenowali przecież od dziecka z użyciem
wideł, pługów, cepów i temu podobnych przyrządów gimnastycznych.
Kłopotów przysparzał pewien przyszywany wujek, który miewał poważne
problemy z nogami. Były krótkie i kaczkowate, ale główną przeszkodę
stanowiła ich miękkość i marna koordynacja. Były to dolegliwości nabyte,
albowiem, chociaż ów wujek
odwiedzał nas najrzadziej, za to żegnał się z nami ze szczególnym żalem i
nigdy nie umiał się z nami rozstać bez "rozchodniaka". Podsadzał go
Ojciec, podsadzał konduktor i jeszcze jakiś kolejarz, któremu w wysiłku
spadła czapka, przyszywana ciotka załamywała ręce, a efekt był podobny jak z
tą rzepką, która rosła jędrna i
krzepka. Do czasu, rzecz jasna, do czasu. C.d.n. (może)
Podnosiło to ludzi na duchu i na ciele
Nikt nie miał na to chęci, a siły były również mocno nadwątlone.
Jego odporność na skutki uboczne leku malała z każdą przyjętą dawką.
Amerykanie zrzucali stonkę.