piątek, 31 grudnia 2021

PODSUMOWANIE 2021

Zrzynając pomysł od pewnego blogowicza (notabene lenia patentowanego) o imieniu zaczynającym się na A, niniejszym czynię krótkie podsumowanie moich tegorocznych dokonań:

1. Szczepienia na covida - 3

2. Szczepienie na grypę - 1

3. Kilometry przejechane rowerem - 1468

4. Kilometry przejechane samochodem - około 6 tys.

5. Płody literackie (wierszyki i inne) - 63

6. Warzywa uprawione w ilościach zabezpieczających całoroczne zapotrzebowanie -  32 (chyba)

7. Przeczytane książki (no kuwa, nie wierzę, gdyby ankieter mnie zapytał, bym powiedziała że trzy, góra pięć) - 66

 

GATUNKI WARZYW I OWOCÓW UPRAWIONE W 2021

1. cebula
2. cukinie
3. dynie
4. ogórki (kilka odmian)
5. pomidory (kilka odmian)
6. pory
7. rukola
8. raszponka
9.buraki
10.papryka ostra
11. papryka łagodna
12. marchew
13. czosnek
14. koper
15. fasola tyczna
16 fasola szparagowa (kilka odmian)
17. lubczyk
18. pietruszka naciowa
19. pietruszka korzeniowa
20. pasternak
21. selery
22. sałata (kilka odmian)
23. truskawki
24. borówki amerykańskie
25. jabłka
26. gruszki
27. czereśnie
28. agrest
29. winogrona białe i fioletowe
30. maliny
31. rzodkiew
32. rzodkiewka


Być może o czymś zapomniałam. Trzy regały w piwnicy uginają się od weków, zamrażarka pełna, piwniczka ziemna jeszcze niejedno by pomieściła.

Na obrazku dla porównania: pasternak na górze, pietruszka na dole. Ziemniaki ze sklepu.


LEKTURY 2021:
1.      Olga Tokarczuk – „Księgi Jakubowe”.
2.      
Wisława Szymborska – „Wystarczy
3.       Shulem Deen – „Kto odejdzie już nie wróci”.
4.       Jacek Leociak – „Wieczne Strapienie. O kłamstwie, historii i kościele”.
5.       Olga Tokarczuk – „Czuły narrator”.
6.       Maria Mamczur – „Duże ciało”.
7.       Mirka Szychowiak – „Uwaga, obiekt monitorowany”.
8.       Joanna Lewandowska – „Trach”.
9.       Jerzy Sosnowski – „Sen sów”.
10.   Martin Caparros – „Głód”..
11.   Musso Guillame – „Jutro”.
12.   Zbigniew Mentzel – „Wszystkie języki świata” .
13.   Olga Tokarczuk – „Opowiadania zimowe”.
14.   Bernard Minier – „Siostry”.
15.   Olga Tokarczuk – „Dom dzienny, dom nocny” –.
16.   Edward Stachura – „Cała jaskrawość” –.
17.   Edward Stachura – „Siekierezada albo zima leśnych ludzi”.
18.   Joanna Bator – „Ciemno, prawie noc”.
19.   Joanna Bator – „Piaskowa góra”.
20.   Joanna Bator – „Chmurdalia”
21.   Andrea Camilleri – „Sierpniowy żar”.
22.   Stephen Hawking – „Krótka historia czasu”.
23.   Adam Zagajewski – „Prawdziwe życie”.
24.   Marcin Królikowski – „Niewidzialna ręka”.
25.   Izolda Kiec – „Szoszana znaczy niewinna”.
26.   Kurt Vonnegut – „Rzeźnia numer pięć”.
27.   Haruki Murakami – „Kafka nad morzem”.
28.   Piotr Adamczyk – „Dom tęsknot”.
29.   Strugaccy – „Piknik na skraju drogi”.
30.   Robert Bryndza – „Dziewczyna w lodzie.”
31.   Kobo Abe – „Kobieta z wydm”.
32.   Baldacci David – „Wygrana”.
33.   Nicolas Bouvier – „Oswajanie świata”
34.   Fiodor Dostojewski – „Idiota”.
35.   Khaled Hosseini – „Tysiąc wspaniałych słońc”.
36.  
Wiotold Horwath – „Ptakon”.
37.  
Tomasz Polak: „System kościelny czyli przewagi pana K”.
38.  
Robert Kolker: „W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii”.
39.  
Joanna Lewandowska – „Kreaturia”.
40.  
Konrad Góra – „Dzień został w nocy. Wiersze miłości i nienawiści”.
41.  
Izabela Fietkiewicz-Paszek – „Lipiec na Białorusi”
42.  
Łukasz Barys – „Kości, które nosisz w kieszeni”.
43.  
Yuval Noah Harari – „Sapiens. Od zwierząt do bogów”.
44.  
Beata Kołodziejczyk – „Bez żadnego trybu”.
45.  
Beata Kołodziejczyk – „Cztery smaki”.
46.  
Zbigniew Rokita – „Kajś”.
47.   Olga Tokarczuk – „Ostatnie historie”.
48.   Adam Zagajewski – „Asymetria”
49.   Olga Tokarczuk – „Szafa”.
50.   J. M. Coetzee – „Powolny człowiek”.
51.   Magda Stachula – „Idealna”.
52.   Magda Stachula – „Strach, który powraca”.
53.   Donna Tartt – „Szczygieł”.
54.   Thomas Bernhard – „Zaburzenie”.
55.   Gacek Szczepańska – „Zabójczy spadek uczuć”.
56.   E.G. Scott – „Nic o mnie nie wiesz”.
57.   Chaborn Michael – „Poświata”.
58.   Isabel Allende – „Córka fortuny”.
59.   Rachel Abbott – Podejdź bliżej”
60.   Jaume Cabre – „Wyznaje”
61.   Maria Mamczur – „Miejsca-opowiadania”
62.   Jerzy Sosnowski – „Instalacja Idziego”
63.   Dorota Kotas – „Cukry”
64.   Wiesław Myśliwski – „Widnokrąg”
65.   Mirka Szychowiak – „Kup mi las”
66.   Natasha Trethewey – „Memorial Drive. Wspomnienia córki”



czwartek, 30 grudnia 2021

POROST

Czasami w pekaesie było tak dużo wolnych miejsc, że i my, dzieci wraz z rodzicami, zabieraliśmy się z gośćmi na stację. Starzy zajmowali miejsca z przodu autobusu, tył blokowały pryszczate wyrostki, dzieci mogły siadać pośrodku, zmieniać miejsca, przesiadać się, kręcić ile dusza zapragnie. Kiedy pekaes zbliżał się do stacji, a podróżnych przybywało, zaczynałam odczuwać wewnętrzny przymus ustąpienia miejsca starszym. Dzisiaj sądzę, że otaczający mnie wówczas staruszkowie mieli po dwadzieścia parę lat, nie więcej. Autobus się kołysał i trząsł na kamieniach, wyrostki wykrzykiwały zaczepki w stronę dziewczyn, dziewczyny się oglądały i stroiły miny, wujek Beniek śpiewał song o Marynie, z zapalonych sportów buchały kłęby dymu, spod maski buchały kłęby pary, kierowca nabierał w kubeł wodę z rowu, potem, z miną eksperta napełniał chłodnicę, dziećmi rzucało w tył i w przód. Nie byłoby tak źle, gdyby mi się nie chciało dwóch rzeczy na raz: rzygać i sikać. Pewnego razu coś się wydarzyło. Ktoś mnie pochwycił i zakleszczył w dłoniach. Jakiś spocony dziad w kapeluszu posadził mnie sobie na kolanach. Było coś złego w tym, jak mnie mocno trzymał, jak ugniatał, więził, jak coś chrypiał do siebie. Sapał mi do ucha i cuchnęło mu z ust. To był smok! Smok Wawelski na pewno tak ział i tak stękał, kiedy połknął barana. Wiedziałam, że gad  pękł i ta myśl dawała mi nadzieję. Po doświadczeniu z cuchnącym siarką dziadem przez jakiś czas unikałam jazdy autobusem. Rzadko myślałam o tym, co się wydarzyło i pewnie mogłabym z czasem zapomnieć. Ale kiedyś ponownie go zobaczyłam: wysiadł pierwszy, odwrócił się, spojrzał na mnie i puścił oko. Tak, jakby nas łączył jakiś wspólny sekret. Powtarzam: puścił do mnie oko, nie zmyślam. Zrobił gest, jakby znowu chciał chwycić mnie w pasie. Stałam na schodkach, popychana w stronę wyjścia i tam umarłam - na krótko, sekundę albo dwie. To poniżające, co śmierć wyczynia z ciałami umarłych. Wystarczyło kilka chwil mojej nieobecności, aby żołądek i pęcherz wyrzuciły na widok publiczny całą swoją niedzielną zawartość. Ohydny był ten brud, który wczepił się we mnie jak jakiś wyjątkowo żywotny porost. I nigdy nie odpuścił. Byłam niedobra, wszystkiemu winna, a drewniany posąg z kościoła cierpiał przeze mnie na krzyżu straszne męki. Byłam nawet gotowa klęczeć przed tym posągiem, bić się w piersi i powtarzać: moja wina - tak jak mnie uczyła kochana babcia Helena. Miałam wtedy nie więcej niż sześć lat, kiedy poznałam balast wstydu. Po raz pierwszy w życiu, ale nie ostatni. I oświadczam Ci, potencjalny czytelniku moich wspomnień: Jeżeli kiedykolwiek, chociaż raz w swoim życiu poważyłeś się być smokiem wobec dziecka w wieku - nieważne - pięciu, piętnastu czy trzydziestu lat, wypieprzaj z mojego bloga, z fejsa, z życia, z moich wspomnień. I jeżeli nawet czujesz się w tej chwili syty i zadowolony - nie zapominaj, że już masz w sobie siarkę. I że wcześniej lub później poznasz pragnienie i ból, którego nic nigdy nie ukoi. A kiedy pękniesz - nikt się nawet nie obejrzy. C.d.n. (może)

 


 

środa, 29 grudnia 2021

DUCHÓWKA

Czy wiesz, drogi czytelniku, co to była duchówka? Nie, Boże broń, żaden dom duchów, ani miejsce nawiedzone. W tamtych czasach zwyczajne, staromodne duchy, z Duchem Świętym na czele, od dawna były na cenzurowanym. A że żadne siedlisko nigdy zbyt długo nie pozostaje puste, wkrótce przybyły na ich miejsce duchy zdecydowanie bardziej postępowe. W zgrzebnej stajence, pod kremlowską gwiazdą, rozgościł się duch materializmu. Pastuszkowie przybyli, nisko się pokłonili, kable rozciągnęli. I duch popłynął po stalowych drutach kołchoźników, w wymoszczone kaczym puchem kolebki narodów wyzwolonych. Tam przewijany, obficie karmiony propagandą i wielokrotnie przebierany, rósł w siłę i się podnosił na grubych, krótkich nóżkach, jako duch klasy robotniczej, duch socjalizmu, duch partii i narodu. I pewnie kilka innych odmian ducha, lecz my powróćmy do mojej duchówki, zainstalowanej w węglowej kuchni Matki. Pamiętacie wyroby czekoladopodobne? Duchówka była wyrobem piecopodobnym. Prawdziwy piec do pieczenia chleba był w tamtych czasach tworem archaicznym, a nawet niebezpiecznym - raz kiedyś, pewna sanacyjna znachorka, na trzy zdrowaśki wsadziła do środka Rozalkę. Tego typu przeżytek widywałam niekiedy w sieni ciotki Jóźki. Ciotka Jóźka mięsiła w dzieży ciemne ciasto, zdobiła znakiem krzyża i czekała, aż wyrośnie. Potem ładnie pachniało z tego pieca, prawie tak smakowicie jak z piekarni w geesie. Zapach się przeciskał przez szpary w drzwiach, przez opłotki, wnikał w cudze obejścia, do sieni, na strychy. Zagarniał całą wieś. Ciotka Jóźka tak jakby się wstydziła tego zapachu. Bo bądźmy szczerzy - to był obciach, żeby w czasach postępu, pokątnie, po komorach, samemu piec chleb. Pieczywo z geesu było bardzo dobre!  A te bułki parki! Takie duże, ciężkie, lekko szare w środku, mniam! Czasami, jak piekarze się popili, to im się zdarzało zapomnieć o soli. Ale do czasu dzban wodę nosi, do czasu! Raz kiedyś wieś się zbuntowała, kowal pojechał do biura partyjnego i tak wszystko załatwił, że trzeba im było upiec chleb od nowa. I piekarze upiekli! A niesłone bochenki ludzie mogli sobie wziąć za darmo, dla kur. W spółdzielni u Stasi, w ciasnym pomieszczeniu, od rana się kisiła gromada klientów, co i raz ktoś niecierpliwie wychodził na drogę, żeby sprawdzić, czy już wiozą ten chleb, czy nie wiozą. Matka od rana się kisiła w szkole. Przez okno pierwszego piętra wyglądała przyjazdu geesowskiego Żuka. Jeżeli przerwa była blisko - sama leciała i kupowała wszystko, co jej było potrzeba; jeżeli lekcja dopiero się zaczęła - wyciągała mnie z ławki i wciskała mi do ręki odliczone drobne. Jakże ja tego nie cierpiałam! Bo chleba mogło zabraknąć. A dla mnie niezmiennie brakowało bułek. Kobiety się przepychały w kolejce - tym zawsze się spieszyło, nie wiadomo do czego. Chłopi lubili sobie postać, pogadać, pośmiać się w chłopskim gronie, bez towarzystwa bab i dzieci, pod ciekawskim okiem roześmianej sklepowej, jeszcze niestarej i niczego sobie. Co się odwlecze to nie uciecze - wzdychali na koniec i wracali do swoich obejść i zagród, z bochenkiem chleba i duchem postępu za pazuchą. A duchówka? Duchówka rozgrzewała się wieczorami, kiedy rodzice rozpalali ogień pod kuchnią, ale pozostawała pusta. Do soboty. C.d.n. (może)

Na zdjęciu po prawej: duch Wołodzi. Na mównicy: Lidzia.



 

poniedziałek, 27 grudnia 2021

POMARAŃCZOWE NIEBO

 

Pewnego dnia spoza chmur słońce w dół spojrzało i zabarwiło wszystko w krąg: morze, zieleń i cały, błądzący po wypaczonych ścieżkach raczkującego socjalizmu, umiłowany kraj. Wujek też rozchmurzył twarz i powiedział: rację masz! A nie, co ja plotę! Nie wujek, lecz towarzysz. Silne ramiona ludu pracującego wyniosły towarzysza Wiesława na mównicę. Z mównicy popłynęły słowa twardej prawdy, ale też słowa otuchy. Zapanował powszechny entuzjazm, zaś równie powszechny dobrobyt był dosłownie o krok. Każdy towarzysz i obywatel ludowej ojczyzny zajmował przydzielone mu miejsce w społeczeństwie. I tak stopniowo hutnicy udawali się do hut, górnicy do kopalń, Syjoniści do Syjamu, zaś kobiety na traktory. Ze śpiewem na ustach, ze sztandarem w dłoni i z gotowością do pracy w dodatkowych godzinach. Z trzech wymienionych powyżej nacji, mieliśmy we wsi kilka kobiet. I ani jednego traktora. Kobieta mogła iść co najwyżej do świń, do krów, kur, kaczek, gęsi, do garów z kartoflami i kapustą. Matka poszła ponadto na studia, na biologię. Nie ominął jej - rzecz jasna - pisemny nakaz pracy w szkole. W zatłoczonych do granic możliwości klasach matce wyznaczono cel nad wyraz światły: wyrugowanie gwary i języka mniejszości z serc i umysłów tutejszej młodzieży w wieku od siedmiu do osiemnastu lat. Praca i nauka uczyniły swoje: ona sama stopniowo pozbyła się stwardnień i zaśpiewów, typowych dla lokalnej społeczności. W przeciwieństwie do niektórych krnąbrnych uczniów - pod koniec życia władała literacką polszczyzną - o ile sama potrafię to ocenić. Nie wykluczam, że i ja nawijam jakąś gwarą, wbrew woli i - rzecz jasna - całkowicie nieświadomie, albowiem jakże cenna świadomość nigdy nie była mocną stroną mojej rodziny. Ojciec z powodzeniem trenował styl literacki, przynależny wyższym elitom politycznym, a okrzyknięty po latach pogardliwym mianem nowomowy. Na szczęście wyłącznie na piśmie. Jako sekretarz podstawowej organizacji partyjnej, przywoził z powiatu stosowne wytyczne. Potem się zamykał w swojej kancelarii, warczał na dzieci i na maszynie do pisania wystukiwał sprawozdania z zebrań partyjnych, na które nikt ze wsi nigdy nie przychodził. Bo jak miał przychodzić, skoro o nich nie wiedział. "Wieszaj obwieszczenia dopiero jak się ściemni" - poradził ojcu towarzysz z powiatu, prywatnie promotor partyjnego science-fiction, a w mojej pamięci ponury gość w brudnych pantoflach i portkach wiszących mu do kolan. Sprawozdania z zebrań, zatwierdzone stemplem, lądowały w czeluściach jakiejś nory i nikt nigdy żadnego nie przeczytał. Ale musiały być na swoim miejscu, gdyby, nie daj Boże, ktoś zarządził kontrolę. I tak, w dniu zero, ojciec długo ciął sieczkę, obrządzał, doił krowy. I kiedy świat wokół toczył się do przodu, Ruskie wystrzeliwali w kosmos Gagarina, z taśmy produkcyjnej schodził polski komputer - u nas pomarańczowe słońce zachodziło za olszynę, mrok niemal średniowieczny pochłaniał naszą wyspę, a zakotwiczona na płyciźnie ludność z płoną nadzieją czekała na latarnie. C.d.n.(może)


 

środa, 22 grudnia 2021

LEN I SATYNA

 

W niedzielę pekaesy jeździły punktualnie - kierowcy w głębi duszy bali się Boga i szanowali anachroniczną pobożność ludu, uczęszczającego na msze do okolicznych kościołów. Proboszcz szanował państwową komunikację na równi z wdowim groszem - godziny nabożeństw dopasowywał do aktualnego rozkładu jazdy. Lud boży natomiast preferował jazdę furmanką. Bo po co kupować bilet dla każdego, a po połówce dla dziecka poniżej siedmiu lat. Koń za worek obroku wiózł chętnie całą rodzinę i - w przeciwieństwie do konduktora - nie żądał opłaty za przejazd. A i  furmanki były już porządne, gumowane, z przekładnią. Koła żelaźniaków poniewierały w krzakach, żarła je rdza, a kury (te przeklęte skrytki) właziły między szprychy żeby siedzieć na jajach. Wyrychtowanie wozu na niedzielną sumę - to była prosta, chłopska robota. Wystarczyło zwalić na podwórze resztę słomy, omieść deski, zaprząc konia w hołoble, rzucić na siedzenie bury koc pod tyłek, a drugi, kraciasty, do ogacenia nóg. Potem się rodzina stroiła do kościoła. Baby splatały włosy w warkocze, spinały koki, wiązały chustki. Chłop musiał w roboczych portkach odnaleźć brudny grzebyk, przylizać czuprynę, przykryć to wszystko czapką z daszkiem. Wszyscy się spieszyli. Przez otwarte drzwi szafy wypadały wiązki bagna, palta wydzielały wstrętny zapach kamfory.  Przed wojną każdy chłop miał niedzielną pelisę, grubą, watowaną, ubogaconą kołnierzem z lisa. Przyszedł lis w nocy do kurnika - mógł wynieść jedną kurę. Przyszedł po raz drugi - czekały na niego wnyki. Mieszkał tutaj przed wojną taki jeden Żyd, który bardzo dobrze wyprawiał lisy i króliki, a kołnierze podszywał szarym lnem i satyną. Kupował wszystko, nawet sierść zeskrobaną z zabitego świniaka. Robił z niej szczotki. Po wojnie, w epoce błędów i wypaczeń, potężne moce produkcyjne ludu pracującego miast i wsi nie były należycie wykorzystywane. Nie można było nigdzie dostać szczotek ze świńskiego włosia. Nikt nie szył chłopom pelis. Nawet nie było komu dać skóry do wyprawy, niejedno lisie futro zgniło w dole.

W każdą niedzielę procesja końskich wozów wiła się przez wieś. Bywało, że siedziałam pod kraciastym kocem, między dorosłymi. Na rozwidleniu dróg stała kapliczka. Chłopi zdejmowali przed figurką czapki, kobiety i dzieci czyniły znak krzyża. Był to przywilej ludzi bogobojnych, czystych, spieszących na spotkanie z księdzem. Spuszczałam wzrok, chowałam ręce i pod kocem ze wszystkich sił zaciskałam piąstki.Obłażąca z farby figurka Matki Boskiej, okryta wianuszkiem brudnych koronek, znała mój straszny grzech.Wiedziała o morderstwie i pochówku. I że pod białym kamieniem u jej stóp, próchnieje po dziś dzień haftowany całun, kryjący mały szkielet. C.d.n. (może)


 



wtorek, 21 grudnia 2021

MEDYCYNA ALTERNATYWNA

Ojciec i stryjowie cierpieli na pewną dokuczliwą wadę genetyczną, uniemożliwiającą im przyjmowanie niektórych popularnych leków. Na przykład: bez względu na stopień cierpienia, nie mogli się zmusić do leczenia kaca klinem. Wyjątek stanowił pewien przyszywany wujek Benek, którego dostawaliśmy czasami w pakiecie, wraz z ukochaną ciotką Benią. Benek kurował się bez obrzydzenia, nie zważając na skutki uboczne kolejnych dawek leku. I było coś smutnego w tym jego samotnym piciu i nienaturalnej, krzykliwej wesołości, której tego dnia już nie było z kim dzielić. I w ożywieniu ciotki Beni, która czuła jeszcze większy smutek, bo - jako żona Benka, kobieta i wyłączna opiekunka domowego ogniska - czuła się niejako przyczyną tego smutku, więc próbowała się weselić i rozweselać innych, i czasem nawet się udawało. Tymczasem stryjowie, skazani na wiejską aromatoterapię i homeopatyczne właściwości kompotu z mirabelek, dosyć wolno odzyskiwali wigor. Marzyło im się jakieś lewe zwolnienie lekarskie, jakieś niespodziewane święto państwowe, albo dzień żałoby narodowej - cokolwiek, co by im dało jeszcze jeden dzień na łonie wsi spokojnej, wsi wesołej. Niestety, nie było na kogo liczyć, chyba tylko na zmiłowanie pańskie: w siódmy dzień tygodnia wiecznie nienasycony doktor Mazurek nie przyjmował pacjentów, wiecznie spragniony towarzysz Breżniew nie opuszczał Moskwy, a wiecznie żywy Włodzimierz Lenin nie zmieniał kondycji w swoim Mauzoleum. Budujemy betonowy nowy dom - przywoływał wujów do rzeczywistości bezlitosny kołchoźnik. Po takim profesjonalnym, muzycznym przygotowaniu, każdy prawdziwy obywatel powinien sprężyć się, wyprężyć, zająć przydzielone mu w nakazie pracy, stosowne stanowisko, a następnie wyrobić dwieście procent normy w najbliższym, a może i w kolejnym planie pięcioletnim. Tyle, że nie wszyscy wiedzieli, od czego by tu zacząć. A najtrudniej było podnieść tyłek z krzesła i założyć buty. Później było już z górki. C.d.n. (może)


 





niedziela, 19 grudnia 2021

PROMIENIE UV

 

Perspektywa powrotu gości do domu kładła się cierniem na całym niedzielnym przedpołudniu. Stryjowie po ciężkiej nocy cierpieli na bóle głowy, ciotki nie wykazywały ani krzty empatii, wręcz przeciwnie - wyrażały żal, że mężowie nie cierpią na dyskomfort także w bardziej newralgicznych częściach ciała. Nikomu nie chciało się wyjeżdżać. Warszawa da się lubić - przypominał śpiewny głos, płynący z kołchoźnika, zamontowanego obok okna w naszej kuchni, podobnie jak w każdej, a choćby i najbardziej kurnej chacie w okolicy. Cel przedsięwzięcia "kołchoźniki do chałup" był nad wyraz szlachetny: wlewanie w krnąbrne ludzkie serca trzech podstawowych cnót obywatelskich: miłości do ludowej ojczyzny, nadziei na przyznanie towarzyszowi Wiesławowi oratorskiej nagrody Nobla, oraz wiary w wizjonerską nieomylność mężczyzn w ciemnych garniturach. I przypomnijmy młodszemu pokoleniu, że nie chodziło tu o kosmitów. Ani tym bardziej o czarne anioły, albowiem zarówno Anioły, jak i wszelkie Lucyfery, były w tamtych czasach bytami mocno podejrzanymi: schorowanymi i przyczajonymi w swych ciemnych czeluściach, skąd w zdrową tkankę ludu pracującego, siało się zgorszenie i trąd. Opiekuńcze państwo nie szczędziło sił i środków na profilaktyczne prześwietlenia. Wykryte guzy i raki leczono śpiewem. Utwory sumiennie rejestrowano i skrzętnie magazynowano w kartonowych teczkach, opatrzonych mniej lub bardziej trafnym pseudonimem artystycznym i czerwoną pieczęcią SB. Niektórzy nasi goście mieli taki teczki. Ich kartki szeleściły w świadomości dorosłych członków rodziny, a atramentowy pył osadzał się nieubłaganie w świadomości dzieci. Opublikowana po latach, kontrowersyjna lista Wildsteina nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. C.d.n. (może)




sobota, 18 grudnia 2021

KOŁA W RUCH

Na przystanku już czekał na spóźnionych podróżnych dumny, niecierpliwy pekaes, z dumnym i zniecierpliwionym kierowcą za kółkiem. No chyba że tego dnia w roli pana kierowcy występował Romanek. Ów mistrz kierownicy nigdy nie czekał - posiadał spieszący się zegarek. Ponadto cierpiał na przypadłość popadania w swoisty rezonans: nie było pociągu - Romanek siedział za konsolą i leniwie palił sporta, gdy tylko pociąg pojawiał się na horyzoncie - Romanek zapalał silnik, ogłaszał odjazd i niespiesznie ruszał, serwując cholernym warszawiakom odrobinę folkloru, pod postacią dodatkowej przebieżki po kocich łbach. W końcu odjeżdżał, na tyle powoli, aby zdyszani amatorzy podróży zdążyli obejrzeć czerwone, mrugające wesoło światła stopu, znikające w kurzu szosy lub w innej szarej mgle. A jak się coś któremuś z cholernych warszawiaków nie podobało, zawsze mógł wsiąść w czerwony autobus, który po ulicach jego miasta mknie, tak czy nie? Zmiennik Romanka, Marianek, nie posiadał zegarka, miał za to w bród ułańskiej fantazji. Bardzo chętnie używał drążka skrzyni biegów, chętnie szarpał pojazdem raz w przód, a raz w tył - z dobroci serca oczywiście. Tłumek w przejściu między siedzeniami elegancko się ugniatał, robiąc więcej miejsca dla nowych pasażerów. Ponadto Marianek, wzorowo odgrywając rolę pana kierowcy, troszczył się o komfort ściśniętych jak śledzie w beczce, miejscowych podróżnych. Z tej to przyczyny zabierał z przystanku zaledwie kilku szczęśliwców, zostawiając pechowców na pastwę gasnącego nieba, ozdobionego strzępiastą chmurką. Dostawało się dość czasu, żeby się wzburzyć i ochłonąć w nad wyraz malowniczych okolicznościach przyrody. A jeżeli tak się zdarzyło, że z chmurki padał deszcz - zawsze można było skorzystać z ciemnej i nigdy nie wietrzonej, pamiętającej czasy Franciszka Józefa poczekalni. Niekiedy udawało się znaleźć skrawek wolnego miejsca na drewnianej ławie, posłuchać opowieści o tym, jak to ludzie Boga się nie boją i jakie to, panie, czasy nastały, odetchnąć świeżym dymkiem Sporta albo i Giewonta, wysikać się w krzakach i jakoś przeczekać te czterdzieści minut do następnego pekaesu. 

BEZIMIENNY I MEDUZA

Ów następny pekaes słabo przystawał do realiów socjalistycznej rzeczywistości: oferował podróżnym niecodzienny komfort pod postacią wielu pustych siedzeń, oraz pana kierowcę Bezimiennego, o ile słowo "pan" było tutaj na miejscu. Jeździć to może on i umiał, uczciwie wydawał wszystkie bilety, nie wrzucał drobnych do kieszeni i w niczym nie przypominał tamtego łachudry Marianka, który nadużywa powierzonego mu przez państwo socjalistyczne stanowiska , ale się kiedyś doigra, oj, doigra! Pan Bóg go skarze, piorun go trzaśnie i ziemia pochłonie. Amen. Niestety, pomimo kilku zalet - chłop z Bezimiennego był żaden. Mruk to był i stary kawaler, co to już dawno powinien się ożenić i zacząć żyć jak Bóg przykazał. Ale gdzie mu tam było do żeniaczki. Dziewuchy mogły dla niego nie istnieć, nawet Meduza, co to jej podobno raz kiedyś, wystawały spod spódnicy żabki do pończoch. Białe albo różowe - zdania były podzielone. Nigdy nie widziałam tych żabek, kojarzę natomiast spódnicę, noszoną codziennie, podobno od samego powojnia. Meduza chyba pęczniała z biegiem lat, a może to spódnica zbiegała się w praniu - pamiętam ruchliwe palce dziewczyny, nieustannie zajęte obciąganiem w dół błękitnego skrawka materiału. Tak jakby zbroja obojętności i milczenia nie mogła jej zapewnić dostatecznej osłony. Meduza i Bezimienny pasowaliby do siebie - mieli w sobie ten sam  smutek i to samo sine spojrzenie, przebijające się bez trudu - wzorem czarnej materii - przez obce twarze, szybę pekaesu, smugę kocich łbów i jarzące się w świetle reflektorów krzaczaste pobocza. I była w tym spojrzeniu jakaś wilgoć, w której mogło coś wykiełkować. Może chwast, może inny autobus, inne pole za oknem, a może nawet całkiem inny świat, niewidoczny w otaczającym podróżnych mroku. Taki, który mógłby ich polubić. Bo ten świat, w ich obecności, chyba nie czuł się najlepiej.  - C.d.n. (może)




czwartek, 16 grudnia 2021

PARA BUCH

 

 Stryjowie i ciotki, którzy ze śmiechem i wrzawą pojawiali się w naszych progach w sobotnie wieczory, mieli za sobą sześciogodzinny dzień pracy dla dobra i rozwoju socjalistycznej ojczyzny, a następnie ciężką podróż przepełnionym i zadymionym do granic wytrzymałości, dumnym socjalistycznym pociągiem, z przesiadką w Tłuszczu i przebieżką między peronami. Maszyna jechała po szynach ospale i miewała nadprogramowy, przedłużający się przestój, nie uwzględniony w oficjalnym rozkładzie jazdy. Otóż grupa społeczników spod Urli zorganizowała sobie, w czynie społecznym, nie uwzględniony w planie dziesięcioletnim, ale pożądany przez lud pracujący miast i wsi, przystanek Krzaki, gdzie regularnie zrywano hamulec bezpieczeństwa. Grupka chłopaków pryskała w las, kolejarze przystępowali do rytuału opukiwania wagonów, zaś pasażerowie oddawali się własnemu rytuałowi otwierania okien, oraz zbierania najnowszych wieści z placu boju. Kłęby dymu papierosowego buchały z przedziałów i jak duchy zanikały pośród drzew, wzdłuż korytarzy niosła się wieść o  postępach odblokowywania kół, a w sercach lęgła się obawa, że tym razem nie uda się zdążyć na przesiadkę.  Trudno było ocenić opóźnienie: na peronach wisiały co prawda zegary, ale każdy wskazywał inną godzinę, nie to, co przed wojną. Panie! Przed wojną to podług pociągów można było ustawiać zegarki! Mijała wieczność, zanim pociąg ruszył w dalszą drogę, a druga wieczność, zanim dotarł do celu. Opuszczenie wagonu wymagało odrobiny sprytu i wcześniejszych przygotowań. Cały korytarz, z platformą przed drzwiami włącznie, blokowały gburowate baby oraz ich kosze i wszelkiej maści toboły, już opróżnione, ale nadal pachnące masłem, jajami i śmietaną, sprzedanymi warszawiakom na bazarze Różyckiego. Przekupki nigdy nie okazywały biletów - miały tutaj swoje przywileje, okupione drobniakami sypanymi wprost do kieszeni konduktora. Dorośli jakoś się między tym wszystkim przeciskali, nieustannie przepraszając i tłumacząc, że muszą tutaj wysiąść, że przecież konduktor już gwiżdże, a maszynista szarpie i udaje że rusza. Dzieci nie miały szans, żeby się wydostać o własnych siłach, były więc pchane, unoszone przez czyjeś ręce i wyciskane na peron pod ciśnieniem, niczym wągry z pryszczatego nosa. Nareszcie pociąg, pozbywszy się uciążliwego i hałaśliwego ładunku, gwizdał triumfalnie i odjeżdżał, zaś grupka szczęśliwie ocalałych podejmowała bieg na przełaj, przez tory i dziury w starej siatce, w stronę punktu przesiadkowego, gdzie niezwłocznie podawano im kolejny tego dnia, pokrzepiający zastrzyk adrenaliny. C.d.n. (może)



 

wtorek, 14 grudnia 2021

Z PRĄDEM

 Piętnaście lat po wojnie elektryczność dumnie rozświetlała okoliczne miasteczka wschodniego Mazowsza, uparcie omijając naszą wieś. Nie tęskniłam za tym cudem nowoczesności, nie marzyłam o wynalazkach typu pralka Frania czy żelazko, które można było dostać z prądem w pakiecie. Nie znałam ich. O, przepraszam, poznałam żarówkę. Na początku tylko o niej usłyszałam: stryj przywiózł wieści o elektryfikacji rodzinnej wsi Ojca. "Taka żarówka daje mnóstwo światła, wieczorem wystarczy wcisnąć pstryczek i robi się jasno jak w dzień" - zapewniała Babcia. Nie wierzyłam, że to możliwe, chyba od dziecka byłam mocno niewierząca. Potraktowałam tę opowieść jak jeszcze jedną bajkę, z rodzaju tych o Stasiu i Nel, Calineczce, czy o rzezi niewiniątek. Wkrótce udało mi się skonfrontować opowieść Babci i chorobliwy, dziecięcy sceptycyzm z niepodważalną - bo ujrzaną na własne oczy - świetlaną rzeczywistością. Pewnego dnia rodzicie upchnęli mnie między plecami Ojca i brzuchem Mamy na siodełku czarnego Junaka i pomknęliśmy w stronę oddalonego o sto kilometrów postępu,, gdzie sztuczne światło już na nas czekało, skutecznie rozpraszając wszechobecną ciemnotę i zabobon. Chyba przespałam podróż i prawdopodobnie wniesiono mnie do domu na rękach, bo kiedy otworzyłam oczy, okazało się, że leżę w obcym łóżku, a wkrótce pod sufitem  zaczęła się bździć się jakaś rozczarowująca, za to energooszczędna, a raczej - spójrzmy prawdzie w oczy - ekonomiczna "czterdziestka". W pomarańczowo-burym świetle żarówki pomieszczenie wydawało się brudne, zimne i nieprzytulne. Pamiętam, że kiedy ją z dumą zapalono, demonstrując gościom przewagę cywilizacyjną bogatego środkowego Mazowsza nad, przypisanym mi przy urodzeniu, ciemnym i biednym Mazowszem wschodnim, zapragnęłam tylko wsunąć się pod pierzynę i nawet nie czekać na kolację. A ta zapowiadała się niezwykle atrakcyjnie. Uwielbiałam zloty z udziałem stryjów i ciotek. W naszym pierwszym pożydowskim domu, a zwłaszcza później, w służbowym mieszkaniu w nowej szkole, odbyło się wiele szalonych imprez. C.d.n. (może)



 

TO NIE DO CZYTANIA, TU JESZCZE BEDE PISAĆ (MOŻE)

W przyjaznym, opiekuńczym świetle lampy naftowej, stryjowie ochoczo gromadzili się za stołem. Zazwyczaj dużo jedli, pili, śpiewali sprośne piosenki, opowiadali świńskie żarty i zasypywali ciotki uszczypliwościami, które te miały odbierać jako komplementy. Prosili dzieci o piosenki i wierszyki, po czym z zapałem bili brawo, a ich uznanie dla naszych talentów wydawało nam się szczere. Ciotki były mniej wylewne, zapewne dlatego, że niewiele piły. Jednak cukier z ciast i tortów robił swoje i - w miarę postępu kolacji - coraz częściej i one wybuchały gromkim śmiechem. Późnym wieczorem, kiedy żołądki były już przepełnione, a naczynia w połowie puste, w sercach biesiadników lęgła się odwaga, a w głowach głupie pomysły. Zaczynało się pukanie do drzwi sąsiadów i sąsiadek (młodych nauczycieli i nauczycielek), wyciąganie ich łóżek, polewanie wodą, częstowanie "karniakami", bieganie w piżamach po ciemnych, szkolnych korytarzach, krzyki, komiczne występy i ogólna wesołość. Nie zawsze wszystko kończyło się dobrze. Pewnego razu latający pantofelek trafił szpilką w dwójkę Mamy. Następnego dnia szkolny korytarz został starannie oczyszczony z krwi, odnaleziony ząb trafił do szkatułki z guzikami, a w niedalekiej przyszłości w ustach Mamy pojawił się mostek, który się tam przyjął, zadomowił i pozostał z nią do końca.

Nikt nie zwracał uwagi na dzieci, trudno się temu dziwić, skoro nie sięgały pasa, zajmowały się zjeżdżaniem po schodach na tyłku, albo bawiły w jakiejś ciemnej klasie w trupa i Sherlocka Holmesa. Kiedy przychodziło ostateczne zmęczenie, ciotki zabierały się za sprzątanie, dzieci padały do swoich łóżek, a wujkowie zasiadali do okrągłego stołu, na którym pojawiały się karty do gry, wyciągane na tę okoliczność z jakiegoś tajnego, niezgłębionego zakamarka.Kiedyś, po kilku latach, przewracając szmaty w szafie w poszukiwaniu czystych majtek, znalazłam ten zakamarek i odkryłam z niemałą emocją, że w ukrywanej przed dziecięcym wzrokiem talii, zamiast zwykłych dam, znajdowały się gołe baby. Jedna z tych bab ustawiona była w pozie, która już na zawsze splątała mi się z dorosłością, kobiecym seksapilem, wyuzdaniem i nad wyraz intymną sromotą. Cokolwiek to słowo znaczy. Przez pewien czas trenowałam tę sromotę w podrapanym lusterku, służącym Ojcu do golenia,

Zamiłowanie do brydża okazało się niezwykle zaraźliwe i rozpleniło się w naszej rodzinie do tego stopnia, że przy okazji różnych spotkań, trzy pokolenia grywały równolegle na trzech stołach i jednym tapczanie. Pewnego dnia wszystko się skończyło. Zmarł Ojciec i od tamtej pory - o ile wiem - nikt z nas nie rozegrał ani jednej partii.

Właściwie to usiadłam tutaj, żeby napisać o kołchoźniku - to było takie radio na kablu, które nie wymagało podłączenia do gniazdka. Takie gomułkowskie perpetuum mobile: nie tylko istniało, ale też grało i dość skutecznie prało mózg. Może kiedyś.

Nie, nigdy nie marzyłam, że latam. Chciałam pływać. Ropucha z bajki pływała na wielkim, szerokim liściu. Świat pachniał trzciną i tatarakiem, na dłoniach siadały fioletowe ważki, a niewinne komary spijały rosę z liści. Mogłabym stać się taką ropuchą, gdybym znalazła odpowiedni liść. Ale nie miałam liścia: łopiany wplątywały się we włosy, a do denderewa nie wolno było się zbliżać nawet na krok. Nie wąchać, nie dotykać. W kącie podwórza stała balia, aluminiowa, z dziurą zatkaną drewnianym kołkiem. Czy zdajesz sobie sprawę, czytelniku, jak ciężka była taka balia? Jak trudno ją było przeciągnąć przez łąkę, przez kocie łby szosy i dwa rowy? Wysoki brzeg sadzawki obrastały nieprzystępne chabazie, zaś niski wypełniało błoto, idealne do produkcji dziecięcych skarpetek.

Wonny świat ropuchy zatonął z chlupotem.

Tego dnia nieświadomie zostałam ekologiem. Prawdziwego liścia nie da się zastąpić. 

Balia stała na swoim zwyczajnym miejscu pod płotem. Nie po raz pierwszy zrozumiałam, że istnieją na tym świecie rzeczy, które się filozofom nie śniły.

 

O Ciotce Cichej mówiono szeptem. A o chłopcu z UPA, który na koniec, po tym wszystkim co się stało, próbował poderżnąć jej gardło, ale tylko uszkodził krtań – nie mówił nikt. Sama mi o nim powiedziała, tak zwyczajnie, szeptem. To było wtedy, kiedy przyniosłam dziesięć jajek wykradzionych z kurnika, a ona pokazała jak się robi lody.

Niewiele pamiętam z tamtej opowieści – była w niej zima, noc, śmierć i strach. O wiele lepiej pamiętam letni dzień, upał, górę lodu pod słomą w stodole, rytmiczne potrząsanie bańką i najcudowniejszy ze wszystkich smak lodowej kulki.

Ciotka Cicha zmarła pierwsza, ale Ślepy Wujo nie ociągał się za długo. Kuzyn, który odziedziczył dom już pierwszej nocy zaprószył ogień i spłonął w ich małżeńskim łóżku.

Patrzę na ruiny i pamiętam gdzie jest była sień, kuchnia, drzwi. Chciałabym tam wejść, jak kiedyś, bez pukania. Ale tyle śniegu napadało i taki mróz.

 

 Małkowska nie miała dupy. 

Powiedział mi o tym Stasiek Drużbów. Już wcześniej mi mówił o budzących grozę  rzeczach, na przykład o czarnej wołdze i ruchaniu. Jednak zanim dostąpiłam tych wtajemniczeń, musiałam się niejednego nauczyć: kroić grube pajdy chleba, maczać wierzch kromek w wiadrze, grubo posypywać cukrem i nosić Staśkowi w ruiny nad sadzawką. 

Tak więc poznałam tajemnicę Małkowskiej. Uwierzyłam Staśkowi, a przecież na własne oczy widziałam, że Małkowska ma dupę pod cienką i wąską, kretonową spódnicą. I przecież nie mogłam jeszcze wiedzieć niczego o Auschwitz,  Mengele, czy kastracjach niearyjek. Może dlatego, że Małkowska była inna. Nie miała męża, dzieci, świń, krów ani ziemi, nie pożyczała soli od sąsiadek, a ludzie się gapili, gdy mijali jej dom. I ja zaczęłam się gapić. Wyobrażałam sobie jak Małkowska szykuje się do snu: ściąga przez głowę kretonową sukienkę i układa na krześle drewniane pośladki, obce i martwe jak odpinana noga Józwa. 

Piszę o Małkowskiej dlatego, że umarła. A Stasiek Drużbów umarł dawno temu.

I dopiszę jeszcze, że „Obwód głowy" Włodzimierza Nowaka nie dostał dzisiaj Nike.

I dupa Jasiu.

Niestety, pociągi do Warszawy były tak przepełnione, że bezradni konduktorzy udostępniali podróżnym wagony pocztowe, pozbawione wygodnych schodków i przez to trudno dostępne. Stryjowie podsadzali Ciotki, szczypiąc je przy okazji po tyłkach, potem sami się podciągali - byli w końcu młodzi, szczupli i silni. Trenowali przecież od dziecka z użyciem wideł, pługów, cepów i temu podobnych przyrządów gimnastycznych. Kłopotów przysparzał pewien przyszywany wujek, który miewał poważne problemy z nogami. Były krótkie i kaczkowate, ale główną przeszkodę stanowiła ich miękkość i marna koordynacja. Były to dolegliwości nabyte, albowiem, chociaż ów wujek odwiedzał nas najrzadziej, za to żegnał się z nami ze szczególnym żalem i nigdy nie umiał się z nami rozstać bez "rozchodniaka". Podsadzał go Ojciec, podsadzał konduktor i jeszcze jakiś kolejarz, któremu w wysiłku spadła czapka, przyszywana ciotka załamywała ręce, a efekt był podobny jak z tą rzepką, która rosła jędrna i krzepka. Do czasu, rzecz jasna, do czasu. C.d.n. (może)

Podnosiło to ludzi na duchu i na ciele

Nikt nie miał na to chęci, a siły były również mocno nadwątlone.

 Jego odporność na skutki uboczne leku malała z każdą przyjętą dawką.

Amerykanie zrzucali stonkę. 

 

czwartek, 2 grudnia 2021

TRZECIA DAWKA

 

Stary ale jary przedstawiciel grupy desperados, rojącej się pod gabinetem zabiegowym, nie zachowuje dystansu:
 
- Nie chciałem wierzyć w te historie o czipach, ale po drugiej dawce, na świeży jeszcze plaster, przyłożyłem sobie złotówkę. I wie pani, co się stało? Przykleiła się! Dokładnie w miejscu szczepienia. Przykładałem ją potem do innych miejsc na skórze, ale nigdzie się nie trzymała, tylko tam.
 
Po powrocie, od progu przykładam do plastra złotówkę. Moneta zsuwa się z ramienia i znika gdzieś bez śladu. Strzepuję koc, grzebię szczotką pod sofą. Nic, kamień w wodę, kamfora. Historia jak z horroru, albo co najmniej czarnego humoru. Właściwie mogłabym zajrzeć jeszcze pod stary kredens, ale boję się, że znajdę tam tylko kurz i ową ciemność, w której łatwo się zatopić i – kto wie – może nie wrócić już nigdy do świata z szerokim, błękitnym niebem, po którym od czasu do czasu suną strzępiaste obłoki.
 

 

środa, 24 listopada 2021

SPADŁ PIERWSZY ŚNIEG

 Zupełnie mnie ten listopad nie dołuje, wręcz przeciwnie. Drogi są nareszcie ubite i twarde, wolne od letnich wykrotów i wądołów, a las spolegliwie rozstępuje się na boki, odsłaniając ugładzony płat ziemi. Lubię ten rytm: równe ruchy ramion, uderzenia butów o podłoże. Są jak mantra, wprowadzają w amok, w trans. Przeszłość kolonizuje moją pamięć niczym jakiś nadzwyczaj żywotny grzyb. Wystarczy kropla wody, błysk światła raz na jakiś czas, a wspomnienia zaczynają pęcznieć, mielą się, tasują, wysypują się z przetrwalników jak zarodki. Najlepiej przechowują się rzeczy błahe, marginalne, z pozoru mało ważne. Niekiedy pojawia się myśl o tej intymnej fizjologii, do której w gruncie rzeczy sprowadza się miłość, a wtedy dłoń unosi się i zabawnie układa na wysokości serca. Palce wyczuwają jedynie płaski, rozchybotany guzik. Nie szkodzi. Nie muszę czegoś dotknąć, by poczuć, że to mam.

 


 

sobota, 30 października 2021

NOC ZORZY

Tyle co włączyłam monitor, oślepiona światłem, a skrupulatny, rzeczowy fejs bóg informuje mnie od razu, że to nie jest dobra pora na przesiadywanie przed komputerem. To w ogóle nie jest dobra pora na zapalanie ekranów, lampek, żarówek, świeczek zapachowych, ulicznych latarni. Tej nocy warto poszukać miejsc ciemnych, odległych, nie skażonych sztucznym blaskiem. Albowiem Zorza – co prawda blada i niska, ale niepodważalnie prawdziwa - ma dziś nawiedzić takie miejsca jak duch.
Co kilka minut zamykam się w ciemnym pokoju, siadam w oknie i patrzę, jak kolejny samochód tnie reflektorem świat na długie, cienkie plasterki. Nie widać tam niczego niezwykłego: pnie drzew, kołtuny zarośli na rowach. Dalej są już tylko ciemne pola i odległe niebo, które również nie wydaje się osobliwe. Jednak coś tam wybuchło w słonecznej koronie i w moją stronę pędzi wiązka obcych, naładowanych energią cząstek. Wkrótce się zderzą ze ścianą atmosfery, a kiedy będą tak bębnić po atomach, może natrafią na właściwe przyciski i może zapali się jakieś światło. A potem już będę mogła iść.
 
 
 
Zdjęcia zorzy nie dałam rady zrobić niestety.

piątek, 29 października 2021

POMARAŃCZOWE NIEBO

 

To na przekór tym, którzy sądzą, że tej jesieni jadam wyłącznie:
zupę z dyni,
szpecle z dyni
naleśniki z dyni
kopytka z dyni
ciasto z dyni
dżem z dyni.
 

 

piątek, 17 września 2021

Z PRZEJŚCIA

Czerwono, liście szeleszczą
pod stopami. Stop. Zadzieramy głowy.
Klucz żurawi znika na zawsze. Na obiad
zostały gołąbki - śmieję się i to ma być żart.
Przyznaję, ciężki, ale przecież nie aż tak,
jak ręce rzeźnika. Czerwone
nadal się pali i przejście blokuje smród.
Tamta ciężarówka, ozdobiona ryjkiem
i wesołym logo: Rzeźnia. Wietrzyk
tańczy w kratach i szczelinach klatek,
w smugach światła grzeją się nagie cielska świń.
Odór. Człowiek nie jest w stanie przeżyć
takiej woni. Może tak właśnie cuchnie
największe upodlenie, wszystkie transporty,
brudne baraki, zatłoczone klatki,
ściśnięte na bocznicach towarowe pociągi
opatrzone dowolnym napisem: Rzeźnia,
Sybir, Treblinka, Katyń, Front, Obczyzna.
Potem światło się zmienia na zielone,
i wraca bezpieczne piękno świata. Jednak
nie daje się dłużej udawać, że zawsze istnieje
jakieś Potem. Zielone nie odpuszcza,
pulsuje miarowo. Nareszcie
można pójść w swoją stronę, w jakieś życie
i śmierć zawijającą się do środka
jak schnący liść, jak kapusta na gołąbki.