Jest niedziela. Mogłabym zapomnieć, że to dzień świąteczny, gdybym nie wyjrzała przez okno. Widzę parking pod kościołem, wypełniony po brzegi wypastowanymi limuzynami wiernych. To nie jest miejsce analogiczne do zapchanego parkingu pod supermarketem. To mała wieś, gdzie wszyscy się znają i od czasu do czasu dostaję czytelny sygnał, że moja nieobecność w tym miejscu i czasie nie pozostaje niezauważona.
Ręka
mi się wyciąga do półki z książkami. Gniecie mnie, żeby coś napisać o
"Ideologii" Jarockiej. Znane mi recenzje nie dotykają jądra tego, co mi
się urodziło w trakcie czytania. Niestety, pożyczyłam książkę siostrze,
więc trudno, będę pisać z pamięci. Najwyżej coś pokręcę, sorry.
Co mam w pamięci? Zacznę od tego, co zwyczajne. To grupa trzech osób w średnim wieku, żyjąca "po bożemu": mąż, żona i opiekunka społeczna. Ich życie zagarnęła wszechobecna opresja: tradycja, patriarchat, odgrywanie narzuconych ról społecznych. W efekcie popadli w czarną dziurę, odrętwienie, marazm, chorobę. Nawet troska, którą sobie okazują, zdaje się być niczym więcej, jak realizacją wizji siebie jako miłosiernego Samarytanina. Dużo tu opresyjnego uprzedmiotowienia, narzucania siebie, odpłaty, wzajemnego świadczenia sobie usług. Próżno szukać tu empatii czy prób zrozumienia, za to widać jak na dłoni bezużyteczność dobrych uczynków w drodze do przemiany życia na bardziej szczęśliwe. Egzystencja w zawężonej przez opresję, zakrzywionej perspektywie, nieuchronnie spycha bohaterów do jednoosobowego świata, w którym jedyne, co ich spotyka, to egocentryczna samotność.
Bohaterka nie chce takiej wegetacji, marzy o otwarciu dziury w brzuchu, za którą znajduje się szczęście. I chyba jej się to w końcu udaje, przynajmniej częściowo, bo skąd by się nagle wzięła ta trójka młodych ludzi, którzy mają przed sobą tylko jeden cel: Życie.
Nie ma w nich ani grama troski, ani o
przyszłość, ani o zaspokojenie elementarnych potrzeb. Nie oznacza to, że
żyją w ascezie, że się głodzą, chłodzą i chodzą w łachmanach - wręcz
przeciwnie: jedzą, piją, palą, kochają i uprawiają miłość. Świat nie
jest dla nich łaskawy, próbuje ich pojmać, przechwycić, ale oni potrafią
się wymykać na swoją łąkę z dębem, położoną gdzieś poza miejscem i
czasem, gdzie dzieją się rzeczy sprzeczne z moim zdrowym rozsądkiem i
doświadczeniem. Znaleźli przejście, a tym, co legitymuje ich pobyt w
owym szczęśliwym miejscu, jest beztroska. Niespecjalnie przejmują się
przyszłością, nie przywiązują też wielkiej wagi do swoich potrzeb. Jest w
ich postawach afirmacja świata, także tego innego, z którego udaje im
się czasami wyrywać. Jest zgoda na to, na co nie mają wpływu. Bycie ze
sobą sprawia im radość, nawet w obliczu niepowodzeń i przeciwności,
jakie niesie los, a ich zatroskanie o innych nie jest zakamuflowaną
formą troski o siebie. W konsekwencji nie biorą na barki największego
ciężaru: chęci kontroli nad tym, co ich spotyka, bądź może spotkać w
przyszłości. Wobec braku potrzeby podporządkowania sobie świata - nie
doświadczają frustracji oraz poczucia zagrożenia.
Może to głupio zabrzmi, ale w książce Jarockiej natknęłam się na coś świętego. Owo "coś" nie ma żadnego związku z tym, co w tej chwili rozgrywa się pod moim oknem: z parkingiem pod kościołem, wypełnionym po brzegi wypastowanymi limuzynami wiernych. Mam w związku z tym kilka pytań: Co to za otwór w brzuchu, przez który tak trudno jest się przecisnąć? Czyżby ucho igielne? Co to za piękne, wypełnione szczęściem i miłością miejsce, które każdy z nas ma w sobie, otwarte dla każdego, ale dostępne dla nielicznych; nie wymagające żadnych aktów religijnych, ani etycznych, a jedynie beztroski? Królestwo Boże? O czym, o kim Ty, Jarocka, piszesz? O Jezusie?