wtorek, 10 grudnia 2019

Z DYMEM


Pola były kiedyś jak kapliczki: pudełka zawieszone pośród drzew na miedzach, ze świętym obrazkiem w środku. Sceny przedstawiały gospodarskie zwierzęta jak również ludzi, zazwyczaj pochylonych, często na kolanach, siejących i zbierających swój święty chleb. Pod koniec lata obrazki zmieniały charakter. To przez ten pogański rytuał oczyszczania: grzbiety pól wyczesywano sprężyną i broną, ogień zmieniał w proch martwe kłaki i robactwo. Dym szedł do nieba. Pachniał pieczonymi ziemniakami, kusił, wabił, ale nigdy nie uległam. Nigdy nie dostałam zaproszenia. Nie usłyszałam pozwolenia. To nie były moje pola, nie mój dym.
*
Uwierz mi, nie mogę, nie zniosłabym wstydu. Przecież musi gdzieś tu być jakiś prawowity właściciel, jego wysoki głos, zły pies, prawomocny wpis do księgi. To nie moje pole, nie mój dym. Bezpieczniej jest maszerować wytyczonym szlakiem, odwracać głowę, kręcić zadartym nosem, coś tam mamrotać o smogu i barbarzyńcach.
*
Ruina łapczywie zaciąga się dymem. Chyba już nie należy do żadnego ze światów. Jeszcze dzień, jeszcze dwa, a otrzepie się z prochu po samej sobie i odejdzie stąd, nawet nie draśnięta. Już tam czekają te wszystkie wygłaskane psy i koty, ludzie pousadzani pod ścianą – jak do fotografii. Proste życie. Nic nie krzywdzi, wszystko pachnie. Jest światło, jest go dużo, otacza, usypia, zaprasza.
*
Igram z cudzym ogniem i mam na dłoniach twarde dowody: czarne plamy sadzy i dymu z ogniska. Próbuję je zetrzeć rękawem, grudką zmarzniętej ziemi, zmyć kropelką śliny. Potem zmieniam zdanie – niechby zostały na całe życie.