niedziela, 30 stycznia 2022

PYZY NA PRĘDKO

 W tamtych czasach wiele się słyszało o Duchu Sprawiedliwości Społecznej, który tuż po przejściu wściekłych wojennych hord, nawiedził naszą poranioną ojczyznę. Równość sączyła się czkawką po zaśniedziałych kablach kołchoźników, chyboczących się na zardzewiałych gwoździach, wypadających ze ścian; mrugała zalotnie zielonym okiem nowiutkich radioodbiorników, wysypywała się ze szpalt Trybuny Ludu, tryskała z ust dzieci, recytujących wierszyki na szkolnych akademiach. 

Tamtego Ducha nie potrafię opisać, nie poznałam go osobiście - wyprzedził mnie o kilka lat. Chciałabym móc powiedzieć, że był dobry. Zwyczajnie, po ludzku dobry, tym rodzajem dobroci, za którą się tęskni, wspomina po latach, którą łatwo poczuć i nie trzeba jej się bać.

Poprzedzała go miła, usypiająca woń kadzidła. Nosił papierową koszulę z napisem "reforma rolna" i ciężkie, radzieckie kamasze - odpowiednie do rozdeptywania kusząco urodzajnych pożydowskich pól. Brał i dzielił, wydeptywał nowe miedze, nie mając litości dla żadnego większego kawałka ornej ziemi. Ciężkie, zapuchnięte powieki przymykał jedynie w obliczu rozległych, księżowskich pól. Tak długo czuł się sędzią sprawiedliwym, że uwierzył w swoją boskość: dobrych wynagradzał spłachetkiem pożydowskiej ziemi, złych karał stygmatem kułaka. 

 Należeliśmy do tych złych. Odkryłam to w wieku kilku lat. Na ścianie lepianki dziadka, od południowej strony, tam, gdzie miał zostać wyszykowany pokój dla mamy, a gdzie ostatecznie wprowadziły się kury, znalazłam koślawe graffiti. Gęste krzaki lila-bzów skrywały ślady białej farby. Z niemałym trudem i zdziwieniem odczytałam łuszczący się napis.

- Babciu, co znaczy słowo KUAK? - zapytałam.

- Sprawiedliwość społeczna nie zawsze zna się na ortografii - odpowiedziała - brakuje literki "Ł". Powinno być napisane: KUŁAK.

Dziadek miał żal. Natomiast Babcia Helena chyba lubiła tę pieczątkę - pomagała jej zachować chwiejącą się tożsamość i pozbawiała niepotrzebnych złudzeń. Zdawała się czerpać przewrotną satysfakcję z ignorancji samozwańczego graficiarza. I kto wie, czy sam Bóg, którego zawsze podejrzewano o mieszanie się do ziemskich spraw, nie podtrzymał mu ręki.

Czasami się zastanawiam, czym hojny Duch Sprawiedliwości Społecznej obdarzył samotne kobiety, matki, wegetujące na peryferiach naszej społeczności. Czy je w ogóle zauważał, przechadzając się z pańska w ciżbie chłopów małorolnych, chętnie przyjmujących darowane im ochłapy pożydowskiej ziemi? Być może, po wejściu między wiejskie opłotki, popadał w tarapaty: grzązł w piaszczystych koleinach, wdeptywał w świeże łajno, obijał na wybojach świetlistą emalię, szczerbił się i gubił ucha na kocich łbach.

Najwyższe miejsce na poczerniałej ze starości drabinie nierówności społecznej zajmował najsilniejszy, czyli koń. Koń był diablo silny ale głupi. Powiadano, że gdyby miał więcej rozumu, to on by zaprzęgał chłopa do pługa i zżerał cały owies, zostawiając ludziom sieczkę. Drugie miejsce w hierarchii zajmował chłop. Był mądry i miał dość siły, żeby w tego konia robić. Trzecie miejsce zajmował dupa-nie-chłop, który nie miał konia, oraz - co się rozumiało samo przez się - posiadał gówno-nie-pole. Czwarte miejsce zajmowały ex aequo żywicielki, czyli żona chłopa oraz krowa. Na piątym, najniższym szczeblu drabiny społecznej plasowały się baby, które nie miały chłopa. Dzieciaki i wszelaki drób - to były byty pozaklasowe.

Pozycja kobiet ustalana była regularnie w trakcie przypadkowych męskich spotkań, niewybrednych żartów, wyssanych z palca opowieści, wybuchów gromkiego śmiechu, w mleczarni, w spółdzielni, na ławeczkach, w drodze do kościoła, na rynku, na rowach, pośród skubiących trawę koni, w kłębach papierosowego dymu. Można było próbować się ukryć za woalką ostentacyjnej pobożności. Opinia głupiej wariatki również zniechęcała. Praca sprzątaczki w biurze Towarzysza Sekretarza... O! To był temat! Bo taka baba to na pewno nie żałuje mydlin, kiedy szoruje Towarzyszowi Sekretarzowi podłogę! He he he!

Pisząc - pomyślałam o dniu, kiedy poznałam Leonardę. Leonarda była samotną matką dwóch synów, pracowała w mieście jako sprzątaczka, a w niedziele odsypiała do południa. Wszystko jasne?

Było słoneczne, wrześniowe popołudnie i wyjątkowo czyste niebo - zapowiedź pierwszych jesiennych przymrozków. Nie mieliśmy czasu na obiad - od powrotu rodziców ze szkoły do zachodu słońca zostały dwie, może trzy godziny. Trzeba było się pospieszyć żeby zebrać ziemniaki, wybebeszone i rozrzucone po całym polu przez istny cud Kółka Rolniczego - pierwszą konną kopaczkę. Na rozległym polu, na purpurowym tle nieba musieliśmy wyglądać nierealnie - jak figurki z ruchomej szopki, postaci z filmu, zjawy ze snu. Kasztan chyba chciał już wracać do stajni, bo potrząsał głową niecierpliwie, a zachodzące słońce rozpalało jego grzywę do czerwoności. Obciążeni koszami i wiadrami ziemniaków, uwijaliśmy się wokół furmanki jak szaleni. Wzbijaliśmy tumany iskrzącego pyłu, a grudki migotliwej ziemi przesypywały się pod ciężarem naszych stóp.

W domu czekała na nas niespodzianka. Pod fajerkami płonął ogień, a środek kuchni blokowała gruba Leonarda z rzeźnickim nożem w dłoni.

 - Było otwarte - wyjaśniła. Potraktowała nas trochę z góry, tak, jakby chciała nam wytknąć jakieś nasze niedopatrzenie. A przecież w naszych drzwiach, oprócz klamki, nie było innego zamka. Nie było dziurki, w której by można było przekręcić klucz.

-Pani Pielatowa! - zwróciła się do mamy - Już obrałam kartofle, zaraz zrobimy "pyzy na prędko".

Zobaczyła nas ponoć z okna pekaesu, którym wracała z roboty do domu. Postanowiła nas nakarmić. Z dobroci serca - takiej zwyczajnej ludzkiej dobroci, którą łatwo poczuć i nie trzeba jej się bać.

Smaku tamtych pyz nie da się opowiedzieć. A zresztą - po co? Czasami nie ma sensu używać słów. Robią tylko zbyteczny harmider tam, gdzie w pamięci pręży się obolałe z wysiłku ciało, głód i zaspokojenie. Życie. To wystarcza.


 

czwartek, 20 stycznia 2022

MINY

 

Jak można było nazwać córkę Walentyna! To może jeszcze Tiereszkowa!  Ale tak to już było, tak to się kończyło, kiedy pijany chłop szedł do urzędu, żeby zgłosić urodzenie potomka. Taki jeden miejscowy pijus miał cztery córki - cztery Jadwigi. Aż go ksiądz proboszcz przy czwartym chrzcie zapytał: 

-Synu, czy to już nie ma na tym bożym świecie innych imion? 

Takie ruskie imię Walentyna było dobre dla psa, nie dla człowieka. Latały po wsi różne Łajki, Luny, przeróżne Sputniki, jakaś Wala też by się mogła między nimi kręcić i nikt by nawet nie zauważył. W tym zamiłowaniu do kosmicznych imion, nadawanych pokracznym, wiejskim kundlom, wybrzmiewała jakaś chłopska buta, może nawet pogarda dla tych wyższych, niedostępnych  światów. Kto wie - może też poczucie zadawnionej chłopskiej krzywdy. Przeklęte komuchy, sługusy Breżniewa. Mogli sobie wsadzić w dupę ten swój postęp techniczny, ten swój powszechny dobrobyt, tę swoją sprawiedliwość społeczną, skoro wybrańcy już latali w stronę nieba, piekło na ziemi zostawiając maluczkim. Tylko zbawienie miało się dobrze - tej sprawiedliwości nikomu jeszcze nie udało się zweryfikować.

Pojawiały się te nasze skundlone astronautki nie wiadomo kiedy i skąd,  i nie wiadomo gdzie i kiedy znikały. Zapewne po staremu - w ziemi, w dole, pod papierówką, malinówką czy kosztelką. Ale Meteor i Kometa utopiły się w sadzawce, tego samego dnia, a może nocy. To było nie do uwierzenia, jak woda  te kundle upodobniła do siebie. Kołysały się tak samo na falach, rozdęte, i rozpulchnione, tak samo odrażające i obrzydliwe. kiedy chłopcy próbowali je wyciągnąć patykami na brzeg.  Jerek ciągnął Kometę, Stasiek Meteora, ale szczeniaki nie dawały się rozdzielić.  A to przecież były dwa zupełnie obce ciała.

To był pierwszy zły dzień mojego życia. Wcześniejsze dni dzieliły się na dobre, kiedy wszyscy się cieszą i na dni zwyczajne, kiedy nie dzieje się nic. Dni wściekłe, kiedy miny przeciwpiechotne odrywają nogi zamyślonym dziewczynkom, kiedy wbija je w ziemię dyzenteria i tężec, oddaliły się z tego miejsca z prędkością rakiet, startujących z kosmodromu. Został po nich popiół, spalona ziemia,  wypalone serca naszych matek, ojców, dziadków i babć.

Stasiek postanowił zostać kosmonautą. Jerek się bał, ale on bał się wszystkiego - chyba z przyzwyczajenia, a może na pokaz, może tylko po to, żeby zadowolić Staśka. Ja również dawałam pokaz strachu, ale delikatnie, z umiarem. Tego co najbliżej - nie bałam się zupełnie. Nie było czego. Miny już były zdetonowane, niewypały rozbrojone, szczątki moich ciotek zebrane i złożone w poświęconej ziemi. W tym, co najbliżej - nie widziałam nic złego: zaorane pola, grzywy miedz, krzywe płoty, pobielone pnie jabłonek, podnoszące się powoli po wojnie ruiny przydomowych ogródków. Niebo, piekło, czyściec czy nawet raj, też nie wydawały się takie odległe - tam jeszcze sięgał słaby reflektor babcinej wiary, którą z determinacją usiłowała mnie zarazić. Daleki kosmos, przeszłość i nasza przyszłość: moja, Jerka, Staśka czy Walentyny - to była pustka, pradawne wilcze doły, nie rozbrojone pole nowiutkich, przeciwpiechotnych min.

 


 

wtorek, 18 stycznia 2022

ZATRUTA STUDNIA

 

Czarny Stasiek i Rudy Jerek mieli swoje sposoby na to, żeby mnie porządnie wystraszyć: Stasiek sugestywnie opowiadał, zaś Jerek się bał - niezwykle przekonująco. Stasiek w jednym paluszku nosił paletę relacji z najstraszniejszych, a jednocześnie najprawdziwszych wydarzeń. I wierzcie lub nie, ale  najczarniejsze czernie przetaczały się, pod osłoną nocy, przez nasze podwórza, drogi i pobocza, przez nasze strychy, chlewy, stajnie i obory. Ożywienie Frankensteina, które wkrótce dane nam było zobaczyć na własne oczy, na ekranie nowego, szkolnego telewizora, wydawało się łagodną, dziecięcą usypianką.

 -Dziś w nocy Prokurat latał aż na Maciejów - zdawał relację Stasiek, który pół nocy przesiedział przy oknie, bo bolący mleczak nie dawał mu spać. Wsadził sobie do dziury kawał proszka z krzyżykiem, później główkę goździka i już miał zamiar położyć się do łóżka, kiedy usłyszał, że Prokurat wraca. Przodem szedł czarny kot, za nim chudy mężczyzna w garniturze, z dwiema bańkami wody przytroczonymi do ramion.  Piszczały mu te bańki, citały, a żaden pies we wsi nawet nie warknął, nie zamruczał. Leżały cicho w budach, jak zaczarowane.

Bałam się bólu mleczaka. Natomiast w Prokurata uwierzyłam tak, jak się wierzy w zmory, w strzygi, we wszystkie te przeklęte zjawy, które pojawiają się tylko nocą, które spienionym koniom zaplatają grzywy, a ludziom siadają na piersiach z taką siłą, że nie da się ani zaczerpnąć powietrza, ani krzyknąć, ani nawet usiąść na łóżku. Nikt jeszcze nie widział takiej zmory, nie umiał powiedzieć, czy jest młoda czy stara, szkaradna, czy piękna jak wróżka. A jednak nie było we wsi nikogo, komu by chociaż raz w życiu nie usiadła w nocy na piersiach. A im bardziej się boisz - tym ona mocniej gniecie, z tą większą zawziętością wyciska cię z ciała. A kiedy już ci się wydaje, że to koniec, kiedy dostrzegasz śmierć i powoli się na nią zgadzasz - zmora znika. Może żywi się ludzkim strachem, a może i ona boi się śmierci.

Prokurat się bał. Szpiedzy i bandyci, hitlerowcy, komuniści, partyjniacy wszelkiej maści, nieustannie nastawali na jego życie. Byli wszędzie - odbijali się w szybach okien, w kałużach, w czeluściach studni. Znali każdą dziurkę w jego domu, każdą szczelinę, jak krety i nornice ryli swoje labirynty, tajne przejścia, sekretne korytarze, wciskali się przez szpary w drzwiach, przez komin, przez mysie nory. Rozrzucali truciznę, rozpylali gaz. Woda w studni Prokurata była zatruta i nie mógł z niej korzystać. Nocą krążył więc po wsi, obserwował okna, a kiedy zauważał pogaszone światła, zakradał się na obce podwórka i czerpał z cudzych cembrowin. Każdej nocy zmieniał studnię, nikogo nie pytał o zgodę, nigdy nie uprzedzał - to był jego sposób, żeby wyprowadzić prześladowców w pole. Czasami ktoś  go przyłapywał na tym czerpaniu, na tym ciąganiu wózka po ciemnych, wiejskich drogach; wyśmiewał to jego szaleństwo, albo i nie wyśmiewał. 

Dzisiaj wiem, że to on był tym indiańskim szamanem, którego widziałam z okna domu babci. Odwiedził nas owej księżycowej nocy, kiedy i mnie bolał mleczak i ja również nie mogłam spać. Wyciągał kulką wodę z naszej studni, a wieczorny wiatr rozwiewał mu pióropusz siwych włosów. Nasza Łajka spała spokojnie. Nie szczekała.

Przestraszyłam się Prokurata, kiedy go zobaczyłam w świetle dnia. Na skraju wsi, w pewnej odległości od szosy, rosła kępa dziwacznych zarośli. Stasiek kręcił się tam wieczorami, a raz kiedyś, w środku dnia, wybiegł spośród tego kłębowiska z kiścią białych winogron. Nigdy nie jadłam winogron. Jerek też jeszcze nie jadł. Szłam za nim wąską, ledwie zaznaczoną ścieżką, jakbym trafiła do bajki o Jasiu i Małgosi. Miejsce wydawało się niezwykłe. I nawet się specjalnie nie zdziwiłam, kiedy spośród kęp krzaków, plątaniny pnączy i potężnych wałów ziemi - wyłoniła się chatka, kryta strzechą. Obcy mężczyzna i nieznajoma kobieta przyglądali mi się z wrogością. Na czarnej pokrywie zatrutej studni wylegiwał się czarny kot.


 

niedziela, 16 stycznia 2022

DUPA DREWNIANA

 

Aż boję się pomyśleć, jak bolesne dla guru może się stać odkrycie, że oto stracił wiarygodność. Natomiast zwątpienie - tę burzę z piorunami, z następującą po niej pustką, poznałam dość wcześnie, w wieku zaledwie kilku lat. Albowiem choćbym chciała, choćbym najbardziej się starała - jak mogłam uwierzyć w to, co Rudy Jerek z Czarnym Staśkiem opowiedzieli mi o Małkowskiej?

Rudy Jerek i Czarny Stasiek przesiadywali w ruinach przy sadzawce. Nie pasali krów - chyba ich nie mieli.

- Chodź, coś ci powiemy - darł się na całe gardło Czarny Stasiek. Rudy Jerek zazwyczaj milczał - może nawet w ogóle się nie odzywał. Stał obok Staśka cichy i nieruchomy, ale nieodłączny i niezbędny jak podpora, jak płot obok malwy, jak tyczka przy fasoli.

Czekali cierpliwie. Ja tymczasem, w pocie czoła, odcinałam z bochenka dwie potężne kromki chleba, maczałam wierzchy w wiadrze z wodą i grubo posypywałam cukrem. Ceremonia wtajemniczenia wymagała daniny. To dzięki niej dowiedziałam się o czarnej wołdze, o krwi toczonej na żydowską macę z bladych ciał polskich dzieci, o ruchaniu, a także o wielu innych, budzących grozę, okropieństwach tego świata. Słuchałam i nigdy nie wątpiłam.

Jak jednak mogłam uwierzyć w to, że Małkowska nie miała dupy? Wprawdzie tutaj każdy czegoś nie miał, o każdym można by było powiedzieć, że ma jakieś braki, jakieś wyrwy; jak nie w ciele - to w sumieniu, jak nie w majątku - to przynajmniej w życiorysie. Za dużo się przez tak małą wieś przewaliło: front, getto, Niemcy, Ruskie, bandy UPA. Za dużo żywych i umarłych przedarło się tędy - dniem albo nocą, chyłkiem albo z jazgotem, czepiając się klamek, krzaków, okien i drzwi - żeby czegoś nie rozdeptać, nie stratować, nie urwać, nie pogrzebać. Ciotka Cicha nie miała krtani, Składak nie miał ręki i nogi, Wielgatka nie miała krowy, Witek nie miał gaci na tyłku, kiedy latał po wsi i krył się po rowach, bo mu się zdawało, że ucieka przed Niemcami. I każdy się jakoś przyzwyczaił do tych braków i strat.

Jak jednak mogłam uwierzyć w tajemnicę Małkowskiej? Przecież na własne oczy widziałam jej dupę  pod kretonową sukienką w kwiatki. Co prawda - Małkowska była jakaś dziwna. Gdybym ją miała tutaj opisać, musiałabym powtarzać w kółko: nie, nie, nie. Nie miała męża, dzieci, świń, krów ani ziemi, nie podchodziła nigdy do płota, nie pożyczała soli od sąsiadek, nie odpowiadała na "dzień dobry" i nie lubiła dzieci. O, nie! A gdybym miała opisać jej dom, musiałabym powiedzieć, że stał na skraju. Nie było w tym niczego niezwykłego. W tamtych tkliwych, pełnych bólów fantomowych czasach, cała wieś składała się niemal wyłącznie ze skrajów, z uchyłków, z rąbków, załomków, rubieży. 

Ale czy nie jest tak, że wszelkie ciekawe, zatrzymujące uwagę historie, dzieją się w jakichś uchyłkach, na obrzeżach. Trudno się dziwić, że ludzie rzucali ukradkowe spojrzenia, kiedy mijali dom Małkowskiej. Ja również zaczęłam się na nią gapić, dyskretnie obserwować, jak kręci się po ogródku, jak piele i podlewa byliny. Kucałam pod płotem, bawiłam się kwiatkami. Wyobrażałam sobie, że zapada zmrok, a Małkowska szykuje się do snu: ściąga przez głowę kretonową sukienkę,  a potem układa na krześle odpinane pośladki, obce i martwe jak drewniana noga Składaka.  

A jednak to były piękne dni, po prostu piękne dni - jak z nowiutkiego radia Sonata radośnie śpiewała Halina Kunicka. Jeszcze nie byłam w Oświęcimiu, jeszcze nie wiedziałam o Josefie Mengele, jeszcze nie poznałam takich słów jak rasa, eksperyment czy kastracja. Małkowska była i znała to wszystko doskonale. Jednak w tych pięknych dniach i do niej uśmiechnęło się szczęście. Małkowską, a może jej wojenną historią zainteresował się ksiądz. To był światowy człowiek z klasą i znajomościami. Wszędzie był, wszystko widział, szwargotał po niemiecku jak prawdziwy szwab. Odważny też musiał być jak mało kto. Wcale się nie bał drewnianej dupy - widziałam go kiedyś na ganku Małkowskiej i oboje stali swobodni, roześmiani.  I jeszcze raz kiedyś go zobaczyłam, jak - wzorem ojca Browna - pedałował leśną drogą w kierunku jej domu, bez cienia lęku o kurz na sutannie.

- Dostała walizkę niemieckich pieniędzy, ksiądz jej załatwił - szeptał z przejęciem Czarny Stasiek, a Rudy Jerek potakiwał, pałaszując z przejęciem swoją pajdę chleba z cukrem.

- Gówno dostała, szkopy nie dają nam żadnych odszkodowań - wyrokował w naszej kuchni Wujo Ślepy, chrupiąc z apetytem kolejne kocie oczko z marmoladą.

A jednak musiało być coś na rzeczy z tą walizką, bo pewnego dnia w parafii pojawiły się dwa samochody. Dwa niedościgłe marzenia - nowiutkie Warszawy, piękne, prosto z fabryki na Żeraniu. Jedna stanęła przed plebanią - należała się księdzu za załatwienie sprawy. Podobno jeździł po okolicy jak wariat i wkrótce wyjechał na nową parafię. Druga zaparkowała w komórce u Małkowskiej i nigdy nie opuściła swojego garażu. Bo gdzieżby tam kobieta nauczyła się jeździć. I skąd by wzięła na benzynę. I tak się obie samotnie starzały, rdzewiały, każda w swoich własnych czterech ścianach, z dala od ciekawskich ludzkich spojrzeń. Nie było z nich nigdy żadnego pożytku i kto tam wie, co się na koniec z nimi stało.


 

niedziela, 9 stycznia 2022

NAWÓZ CZY ODPAD - OTO JEST PYTANIE

 

Wyobraźmy sobie taki oto sielski obrazek: Jest poranek, początek stycznia, dwa stopnie mrozu, a prószący śnieżek pokrywa pola lekkim, białym prześcieradłem. Stoisz w oknie z kubkiem parującej herbaty, coś tam nucisz leniwie pod nosem, że koty śpią, miasto śpi...
Wieś nie śpi, a na pewno nie cała. Nie śpi traktor z roztrząsaczem obornika, który od świtu, pracowicie, uwija się po polach. Obudziły się brojlery w kurnikach, świnie w chlewniach opróżniają koryta, krowy w oborach odpoczywają po udoju, a nioski w klatkach wydziobują z towarzyszek niedoli resztki piór. Wszystkie jedzą, rosną i wydalają. A co wydalają?
Wszyscy znamy prostą i dosadną odpowiedź. Na potrzeby tego artykułu użyję bardziej okrzesanych określeń: gnojówkę, pomiot, obornik. Tony odpadów, których skład może przyprawić o dreszcz zgrozy. I nie chodzi mi o odczuwalny subiektywnie, przykry i uciążliwy zapach. Mówię o groźnych patogenach, pestycydach, kokcydiostatykach, metalach ciężkich, antybiotykach itd. Budynki gospodarcze - chociażby ze względów ekonomicznych (zdrowie zwierząt) - wymagają systematycznego opróżniania. Hodowcy zarządzają regularne "zrywanie parkietu" i co dalej?
Prawo pozwala przechowywać odpady organiczne na nieprzepuszczalnej płycie, zabezpieczonej tak, aby wycieki nie przedostawały się do gruntu. Stop! Też to widzicie? Te hektary betonowych lagun, w których się kiszą setki ton odpadów, te roje larw, stada czarnych ptaków, niesiony z wiatrem odór amoniaku. I pytanie drugie: kogo na to stać? Z tej przyczyny rzadko spotkamy takie laguny. Nierzadko natomiast natkniemy się w swych wędrówkach na traktor z roztrząsaczem, uwijający się po polach.
Prawo zezwala na wykorzystanie obornika pochodzącego z ferm przemysłowych do użyźniania gleb, jednak w ograniczonych ilościach i terminach. Zaleca się stosowanie go głównie wiosną pod rośliny o długim okresie wegetacji jak kukurydza, okopowe, a w okresie letnim na ściernisko pod zasiew poplonów z natychmiastowym przyoraniem i wymieszaniem z glebą. W przypadku ich stosowania na gruntach ornych, ostateczny dopuszczalny termin zabiegu zależy od regionu kraju i jest to 15, 20 lub 25 października. Wspomnijmy tu może mimochodem o zakazie stosowania nawozów naturalnych w dawce przekraczającej zawartość 170 kg N/ha/rok. Zabieg wolno wykonywać w dni pochmurne i bezwietrzne.
Co w takim razie, w pierwszych dniach stycznia, robi na polu roztrząsacz obornika, który jeździ i jeździ, sypie i sypie, dopóki nie przykryje ziemi warstwą gnoju o grubości 10 centymetrów? Nawozi, czy pozbywa się odpadów? Kultywacja w styczniu? Zimą aktywność organizmów glebowych, dla których rozwieziony obornik mógłby być pożywką, spada niemal do zera. Szkodliwe substancje zostają na trwałe wbudowane w strukturę gleby, bądź wymyte do wód powierzchniowych. Wiatr rozniesie niebezpieczny pył i gaz. To nie znika, to się gromadzi, kumuluje, rozprzestrzenia.
A może już teraz coś złego dzieje się w waszych sadzawkach, stawach, oczkach wodnych - jakieś nadmierne zakwity glonów, dziwne choroby ryb? Wasze dzieci cierpią na alergię? Używacie inhalatora? A może już teraz was niepokoi dziwna cisza w bajorach, skąd coraz rzadziej można wiosną dosłyszeć kumkanie i rechot żab.
 

 

niedziela, 2 stycznia 2022

IMPREZA MARZEŃ

 

- Kim chcesz zostać w przyszłości? - zapytała starsza koleżanka Wiola.
Szłyśmy skrajem brukowanej szosy, korzystając z wygodnych kolein, ubitych przez gumowe koła nowoczesnych chłopskich furmanek. Dokuczał mi upał i kurz, wznoszony przez twarde podeszwy dziecięcych sandałów. Marzyłam o jednym: donieść wreszcie do domu tę piekielnie ciężką kankę z mirabelkami, zebranymi z trudem w sadku ciotki Teresy.  Koleżanka Wiola, lekko roztargniona mistrzyni pytań retorycznych, chyba nie dostrzegała mojego cierpienia i raczej nie oczekiwała odpowiedzi.
- Chcę zostać piosenkarką - oświadczyła z budzącą niepokój emfazą w głosie. W mowie mojego ciała musiała dostrzec coś, co zbiło ją z tropu, bo szybko dodała, jakby dla usprawiedliwienia: - Bardzo lubię śpiewać.
Coś niepokojącego stało się z czasem, zauważalnie drgnął i zrzucił z siebie czapkę niewidkę. Oczyma zdezorientowanej wyobraźni zobaczyłam Wiolę na scenie świetlicy, w tutejszym słowniku nazywanej szopą. Zaganiano do niej miejscową klasę robotniczą i chłopską, w celu radosnego uczczenia kolejnej rocznicy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej, zaś lud pracujący miast i wsi - w celu celebrowania  Święta Pracy. W programie uroczystości była akademia, przygotowana przez nauczycieli i uczniów naszej szkoły. A muszę oświadczyć, z pełną odpowiedzialnością, że ówczesne ciało pedagogiczne było po mistrzowsku formowane do pełnienia nowych ról, podczas rozlicznych kursów i szkoleń. Z kolei socjalistyczna młodzież mogła się pochwalić szerokim wachlarzem predyspozycji artystycznych. Młodsze dzieci tańczyły krakowiaka, starsze dziewczyny grały na mandolinach, sekcja gimnastyczna prężyła się w mostkach i szpagatach, aktorzy recytowali wiersze okolicznościowe, autorstwa najlepszych poetów polskich i radzieckich, zaś chór szkolny śpiewał na dwa głosy, po rosyjsku i po polsku, czyli w dwóch najbardziej postępowych językach świata wolnego od kapitalistycznej zgnilizny. I oczyma pamięci, szeroko otwartymi z przerażenia, widzę też siebie,  jak się uwijam na tej scenie, jak tańczę, recytuję, śpiewam, jak gram na mandolinie i wykonuję pół-szpagat, bo pełnego szpagatu nie umiem zrobić po dziś dzień. Aktorów przywożono spod szkoły furmankami. Nigdy się nie dowiedziałam, skąd się brała ta wspaniała, wyrobiona publiczność. Na ciasno upakowanej widowni panował ład. Dodajmy: nowy ład. Tradycyjny podział, praktykowany w kościele od pokoleń, a który by można najprościej streścić: baby z dziećmi na prawo, chłopy na lewo, został zrewidowany i udoskonalony. Chłopi, w niedzielnych ubraniach, zajmowali krzesła w drugich rzędach - siedzenia pierwszego rzędu krzeseł zarezerwowane były dla wyższych rangą, lecz wyrozumiałych dla kultury mas, towarzyszy. Na prostych ławkach z tyłu sali zasiadały wystrojone baby i dzieci w wieku przedszkolnym. Wśród zebranych panował porządek i dyscyplina. Artysta, który się kłaniał - dostawał salwy braw. Artysta, który się zaciął i zapomniał - dostawał salwy śmiechu. A kiedy nareszcie już było po wszystkim, kiedy wyczerpanych artystów, abnegatów i starców zapakowano na furmanki i wywieziono na powrót pod szkołę - zaczynało się to, na co od początku czekali prężni przedstawiciele partii i narodu.  Głos zabierał towarzysz z powiatu, na chwilę, właściwie tylko po to, aby - w miłym  zapachu bigosu, dochodzącym z zaplecza - delikatnie wywindować morale. Po czym patronat nad dalszym przebiegiem uroczystości przechodził w pracowite dłonie Koła Gospodyń Wiejskich. C.d.n.(może)