W tamtych czasach wiele się słyszało o Duchu Sprawiedliwości
Społecznej, który tuż po przejściu wściekłych wojennych hord, nawiedził
naszą poranioną ojczyznę. Równość sączyła się czkawką po zaśniedziałych
kablach kołchoźników, chyboczących się na zardzewiałych gwoździach,
wypadających ze ścian; mrugała zalotnie zielonym okiem nowiutkich
radioodbiorników, wysypywała się ze szpalt Trybuny Ludu, tryskała z ust
dzieci, recytujących wierszyki na szkolnych akademiach.
Tamtego Ducha nie potrafię opisać, nie poznałam go osobiście - wyprzedził mnie o kilka lat. Chciałabym móc powiedzieć, że był dobry. Zwyczajnie, po ludzku dobry, tym rodzajem dobroci, za którą się tęskni, wspomina po latach, którą łatwo poczuć i nie trzeba jej się bać.
Poprzedzała go miła, usypiająca woń kadzidła. Nosił papierową koszulę z napisem "reforma rolna" i ciężkie, radzieckie kamasze - odpowiednie do rozdeptywania kusząco urodzajnych pożydowskich pól. Brał i dzielił, wydeptywał nowe miedze, nie mając litości dla żadnego większego kawałka ornej ziemi. Ciężkie, zapuchnięte powieki przymykał jedynie w obliczu rozległych, księżowskich pól. Tak długo czuł się sędzią sprawiedliwym, że uwierzył w swoją boskość: dobrych wynagradzał spłachetkiem pożydowskiej ziemi, złych karał stygmatem kułaka.
Należeliśmy do tych złych. Odkryłam to w wieku kilku lat.
Na ścianie lepianki dziadka, od południowej strony, tam,
gdzie miał zostać wyszykowany pokój dla mamy, a gdzie ostatecznie
wprowadziły się kury, znalazłam koślawe graffiti. Gęste krzaki lila-bzów
skrywały ślady białej farby. Z niemałym trudem i zdziwieniem odczytałam
łuszczący się napis.
- Babciu, co znaczy słowo KUAK? - zapytałam.
- Sprawiedliwość społeczna nie zawsze zna się na ortografii - odpowiedziała - brakuje literki "Ł". Powinno być napisane: KUŁAK.
Czasami się zastanawiam, czym hojny Duch Sprawiedliwości Społecznej obdarzył samotne kobiety, matki, wegetujące na peryferiach naszej społeczności. Czy je w ogóle zauważał, przechadzając się z pańska w ciżbie chłopów małorolnych, chętnie przyjmujących darowane im ochłapy pożydowskiej ziemi? Być może, po wejściu między wiejskie opłotki, popadał w tarapaty: grzązł w piaszczystych koleinach, wdeptywał w świeże łajno, obijał na wybojach świetlistą emalię, szczerbił się i gubił ucha na kocich łbach.
Najwyższe miejsce na poczerniałej ze starości drabinie nierówności społecznej zajmował najsilniejszy, czyli koń. Koń był diablo silny ale głupi. Powiadano, że gdyby miał więcej rozumu, to on by zaprzęgał chłopa do pługa i zżerał cały owies, zostawiając ludziom sieczkę. Drugie miejsce w hierarchii zajmował chłop. Był mądry i miał dość siły, żeby w tego konia robić. Trzecie miejsce zajmował dupa-nie-chłop, który nie miał konia, oraz - co się rozumiało samo przez się - posiadał gówno-nie-pole. Czwarte miejsce zajmowały ex aequo żywicielki, czyli żona chłopa oraz krowa. Na piątym, najniższym szczeblu drabiny społecznej plasowały się baby, które nie miały chłopa. Dzieciaki i wszelaki drób - to były byty pozaklasowe.
Pozycja kobiet ustalana była regularnie w trakcie przypadkowych męskich spotkań, niewybrednych żartów, wyssanych z palca opowieści, wybuchów gromkiego śmiechu, w mleczarni, w spółdzielni, na ławeczkach, w drodze do kościoła, na rynku, na rowach, pośród skubiących trawę koni, w kłębach papierosowego dymu. Można było próbować się ukryć za woalką ostentacyjnej pobożności. Opinia głupiej wariatki również zniechęcała. Praca sprzątaczki w biurze Towarzysza Sekretarza... O! To był temat! Bo taka baba to na pewno nie żałuje mydlin, kiedy szoruje Towarzyszowi Sekretarzowi podłogę! He he he!
Pisząc - pomyślałam o dniu, kiedy poznałam Leonardę. Leonarda była samotną matką dwóch synów, pracowała w mieście jako sprzątaczka, a w niedziele odsypiała do południa. Wszystko jasne?Było słoneczne, wrześniowe popołudnie i wyjątkowo czyste niebo - zapowiedź pierwszych jesiennych przymrozków. Nie mieliśmy czasu na obiad - od powrotu rodziców ze szkoły do zachodu słońca zostały dwie, może trzy godziny. Trzeba było się pospieszyć żeby zebrać ziemniaki, wybebeszone i rozrzucone po całym polu przez istny cud Kółka Rolniczego - pierwszą konną kopaczkę. Na rozległym polu, na purpurowym tle nieba musieliśmy wyglądać nierealnie - jak figurki z ruchomej szopki, postaci z filmu, zjawy ze snu. Kasztan chyba chciał już wracać do stajni, bo potrząsał głową niecierpliwie, a zachodzące słońce rozpalało jego grzywę do czerwoności. Obciążeni koszami i wiadrami ziemniaków, uwijaliśmy się wokół furmanki jak szaleni. Wzbijaliśmy tumany iskrzącego pyłu, a grudki migotliwej ziemi przesypywały się pod ciężarem naszych stóp.
W domu czekała na nas niespodzianka. Pod fajerkami płonął ogień, a środek kuchni blokowała gruba Leonarda z rzeźnickim nożem w dłoni.
- Było otwarte - wyjaśniła. Potraktowała nas trochę z góry, tak, jakby chciała nam
wytknąć jakieś nasze niedopatrzenie. A przecież w naszych drzwiach, oprócz
klamki, nie było innego zamka. Nie było dziurki, w
której by można było przekręcić klucz.
-Pani Pielatowa! - zwróciła się do mamy - Już obrałam kartofle, zaraz zrobimy "pyzy na prędko".
Zobaczyła nas ponoć z okna pekaesu, którym wracała z roboty do domu. Postanowiła nas nakarmić. Z dobroci serca - takiej zwyczajnej ludzkiej dobroci, którą łatwo poczuć i nie trzeba jej się bać.
Smaku tamtych pyz nie da się opowiedzieć. A zresztą - po co? Czasami nie ma sensu używać słów. Robią tylko zbyteczny harmider tam, gdzie w pamięci pręży się obolałe z wysiłku ciało, głód i zaspokojenie. Życie. To wystarcza.