Budzę
się i powietrze nadal cuchnie krematorium. Rzeczywistość odrasta jak
perz po orce. Z wiecznie żywych kłączy, z nabrzmiałych nasion, z pyłu,
prochu, ze wszystkich stron. Przez okna karetki dostrzegam pomarańczowe
kombinezony ratowników medycznych. Trudno uwierzyć że to dzieje się
gdzieś tutaj, pod rozświetlonym niebem, pośród starych dobrych dróg i
pól. Cała ta walka, poświęcenie, niemoc, orka, wszystkie te tragedie,
wydają się równie nierealne jak głód w Etiopii czy czołgi w
Afganistanie. Sama robię niewiele. Właściwie nie robię nic. Lustruję
szafki i lodówkę: mąka i zakwas, jajka, kapusta, karton mleka, olej.
Wystarczy by przeżyć. Chodzi o podtrzymanie prostych procesów
fizjologicznych. To nie pora na takie rzeczy jak wolność, myślenie,
piękno czy szczęście. Tym z determinacją zajmują się profesjonaliści.
Zapewne wkrótce dostanę rok ważności konta, skuteczny lek na wzdęcia i
wybranego prezydenta. I od tej pory wszystko będzie inne.