WIOTKA WAŻKA vs POKRACZNA ŻABA
Wersja larwalna.
Chwilowo nie wybieram się ani do Watykanu, ani do Nieba, natomiast Ziemia, póki co, nie najgorzej mi służy.
Nie czytałam "Córek ojców" Maureen Murdock, która to książka skłoniła Ewcię do całkiem fajnych przemyśleń. Może ktoś ją ma pod postacią EPUB lub MOBI i mógłby mi pożyczyć (podesłać plik), bo konto w banku mi się zagotowało i lada chwila wykipi do dna.
Córka ojców? Pierwsza myśl brzmi: Jestem córką matek. Nie czułam w przeszłości splotu z męską linią, zaś pajęcze nici, które niekiedy się pojawiały, i których się można było uczepić, albo w nie zaplątać, okazywały się ulotne jak smużki dymu z papierosa, z ogniska, z patelni.
I dzisiaj, siedząc wygodnie przed komputerem, w kącie swojej nowej, eklektycznej kuchni, w zapachu grochówki i piekącego się chleba, patrzę na siebie trochę z góry i trochę z przymrużeniem oka, i myślę z pewnym zażenowaniem, że przez całe lata poddawano mnie obróbce, jak gdybym była tradycyjną, domową potrawą. Daniem o wdzięcznej nazwie: "grzeczna dziewczynka", czasochłonnym i kłopotliwym, pichconym od niechcenia przez doświadczonych i pewnych swojego kunsztu kucharzy, dla których priorytetem okazywała się soczystość i rumiana skórka.
Naczynie, w którym mnie wysmażano, wykonano ze szkła, mogłam więc obserwować owych mistrzów beszamelu.Widziałam ich jednak jak przez mgłę, może z powodu obojętności, a może z winy oparów klejących się do ścian.
Szybkowar wymagał czujności. Od czasu do czasu ciśnienie w garnku rosło ponad miarę i wysadzało któryś z zaworów bezpieczeństwa. Syk, woń, strumień gorącej pary, tłuste plamy na suficie - to musiało budzić popłoch w kuchni uporządkowanej, bezpiecznej, urządzonej zgodnie z zaleceniami najbardziej doświadczonych architektów.
Potrawa traciła soczystość i zarumienioną skórkę? Ojojoj, tak mi przykro, ojojoj! 😃
Władza nad samym Bogiem? No bo wielki mi Bóg, co to chodził na bosaka i nawet nie miał porządnej plebanii...
Słowa cytowane w ramce PRYMAS TYSIĄCLECIA kard. Stefan Wyszyński najpierw wypowiedział podczas święceń kapłańskich w Ołtarzewie 22.VI.1957 r., a później zamieścił w piśmie teologicznym „Ateneum Kapłańskie”, zeszyt 2 IX-X 1960, s. 165.
Chłopak, którego imienia nie mogę sobie
przypomnieć,
pokazał mi łódkę z kory.
Po wielu latach, na Naszej Klasie
napisał mi, że to była
miłość.
Wydawała się lekka, zamszowa
w dotyku, doskonała. Tego dnia,
siedząc w szkolnej ławce zrozumiałam:
nie
wystarczyło powiedzieć: daj, proszę, albo
wybąkać jakieś bzdety. Milczałam.
W tamtych odległych czasach
słowa pączkowały gdzieś w okolicy
wyciętych migdałków, odpustowych balonów
i nie mogłam wycisnąć ich na odwrotną stronę,
chociaż zbierałam całą odwagę.
Wzięłam sprawy w swoje ręce. Tak
poznałam nieprzydatność próchna,
zajadły opór drewna,
tępotę kuchennego noża. W akcie
kapitulacji złożyłam pierwszą
łódkę z papieru. Wkrótce z zapałem
wodowałam kolejne arkusze Trybuny Ludu,
kolejnych towarzyszy, papieży,
normy i plany pięcioletnie.
Łódki krążyły w wolnym nurcie,
by po chwili osiąść na mieliźnie.
Tutaj, na tej rzeczce, pod mostkiem.
Z daleka od mórz i oceanów.
"Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz — wejdzie ci w nawyk
utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec
lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy."
(Elizabeth Bishop, Ta jedna sztuka)