środa, 31 lipca 2024

LATO Z ŁOTRZYCĄ

 

Nie jest mi łatwo stwierdzić kategorycznie, że „Łotrzyca” jest powieścią historyczną, chociaż sama autorka podaje datę: „a.d.1519”. Niekiedy, w trakcie lektury, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oto zanurzam się po uszy w tematach i problemach współczesnego świata. Że tamto powietrze uchodzi ze świstem i miesza się z tym, czym obecnie oddychamy. Że tamta glina, starta na proch przez bose stopy i końskie kopyta, wnika w ciało, rozpuszcza się w krwi, odkłada w mięśniach i szkielecie. Jak upierdliwa, wstydliwa choroba, na którą jeszcze długo będziemy żyć i żyć.
 
Na jakąś wersję średniowiecza wskazują elementy scenerii, niekiedy piękne i straszne, ale też paskudne i odrażające: proste wiejskie obejścia, pola, miedze, ścieżki, potężne lasy i wilgotna, młoda zieleń, jak również błotniste, rozjeżdżone trakty, przeludnione i zasypane zgniłymi odpadkami miasta, rzeki martwe od nieczystości, mury i strzeżone bramy, zatłoczone karczmy. Sroga, nieokiełznana scenografia budzi uzasadniony lęk, ale niekiedy daje szansę posmakowania prostego życia: w drewnianej chatce, przy huczącym ogniu, nad talerzem kapuśniaku i z antałkiem okowity. 
 
W takim przejętym przez ludzi i po ludzku zagospodarowanym świecie wciąż znaleźć można krucze czy wilcze gaje oraz inne punkty, w których skupia się moc. To tutaj, wraz z bohaterami opowieści, uzyskujemy dostęp do rzeczy i zjawisk przynależących do innego świata, takich jak żywa woda, telepatia, czy porozumienie z przedstawicielami innych gatunków. Takich miejsc trzymają się różnej maści leśne czarty, demony, wampiry, judy i samodivy. Prawdziwie niebezpieczne potwory preferują sąsiedztwo męskiego, brzuchatego majestatu, ich zamki, lochy i piwnice. Najbardziej bezwzględne, najokrutniejsze potwory, czynią z paskud swoje zwierzątka domowe i zasłonę dla wstydliwych, obrzydliwych praktyk. 
 
Pośród szerokiej gamy bohaterów, znajdziemy ludzi wtajemniczonych, posiadających szczególne, niezwykłe umiejętności, obdarzonych nieprzeciętnymi, wręcz nadprzyrodzonymi darami, odważnych i prawych, ale też zwykłe szuje, z ambicjami na władzę, pieniądze i prawo do rządzenia światem.
 
We wsiach panują stosunki plemienne, oparte na władzy grupki mężczyzn, trzymaniu bab po chałupach, przemocy w stosunku do dziewuch i czynnej wrogości wobec członków obcych klanów. Bijatyka wydaje się być główną rozrywką kmieci, a przemoc podstawą stosunków rodzinnych. Idą przez świat ze zgrubiałymi dłońmi i pustym brzuchem, wrzeszcząc po knajpach, jacy to są silni, choć wyglądają raczej na śmiertelnie przerażonych i absolutnie samotnych. Ich życie jest krótkie i niepewne, a jego odbieranie pozostaje bezkarne. Wszędzie tam, gdzie gnieżdżą się ludzie, można natknąć się na trupy.
 
Prawdziwi mężczyźni preferują miasta. Za takich uważani są majętni przedsiębiorcy-wyzyskiwacze, a także strażnicy moralności - kapłani. W uroczym Krkovie witają przyjezdnych okazałe pałace i na bogato pobudowane świątynie, z ich piwnicami dla alchemików, z jamami i labiryntami na bestie oraz z lochami na niewiernych. Wydaje się, że nikt się nie ośmieli podważyć zasady, że Bóg dał wysoko urodzonym prawo władania ludem, skoro na jej straży stoi sam Święty Ogień. Ulice śmierdzą rynsztokami, popiołem i palonym mięsem. Narzędziem władzy jest strach, jednak wszędzie spotkać można tłumy gapiów, którzy z rozdziawionymi gębami, w bogobojnym skupieniu, bez oznak refleksji i zrozumienia, spijają kłamstwa i głupotę z ust ich samozwańczych guru. Przekonanie elit o niezmienności ustalonego porządku świata nie jest bezpodstawne. Jeżeli nawet zdarzy się ruchawka, napędzana złością czy rozpaczą, jeżeli nawet pójdą z dymem jakieś majątki i pałace, kmiecie szybko tracą motywację i wracają na stare śmieci.
 
Łotrzyca Zoria wchodzi w świat powieści jak istota z innego wymiaru. Jej kruchość, zestawiona z innymi zasobami sprawia, że wydaje się nierzeczywista, wręcz nieprawdopodobna. Cechuje ją rozum, wrażliwość, znajomość praw przyrody, natury ludzkiej i struktury społecznej; posiada też udokumentowane umiejętności wojowniczki, nabyte w trakcie profesjonalnego szkolenia, oraz glejt na wolność. Z wymienionymi przymiotami kontrastuje trudna do wybaczenia skaza: vethenica jest kobietą.
 
Ceną za nadaną dziewczynie wolność jest ohydna praca, która zadaje bohaterce rany, sprawia ból, budzi w niej obrzydzenie i wstręt, oraz skazuje na samotność. W starciu z potworami dziewczyna ma na swoją obronę ochronny ubiór, białą broń, buteleczki z eliksirem, który daje jej ograniczony przypływ mocy, nawęzy i runy, oraz świadomość, że nie pozostawiono jej wyboru. W starciu z przedstawicielami Świętego Ognia może liczyć na spryt, determinację i oddanie przyjaciół, równie samotnych i poranionych.
 
Vethenica nosi w sobie wiele złych uczuć, takich jak złość i pogarda. Niekiedy pozwala sobie na namiętność i żar. Żywe i jasne miejsce na czułość i miłość ukrywa pod chłopięcym ubiorem, pod warstwami zbroi, pod sprężystą skórą i postronkami blizn.
 
Potężna, wielowątkowa i wielowymiarowa powieść ujawnia pogłębione kompetencje autorki z dziedziny psychologii, historii, językoznawstwa czy antropologii. Zdradza też inne przymioty, takie jak talent narracyjny, malarski, poczucie humoru czy ironia. Prezentuje twarde, ustalone poglądy w kwestiach takich jak sprawiedliwość społeczna, patriarchat, wolność kobiet, czy kondycja moralna kleru i klasy rządzącej. Nie pozostawia suchej nitki na pazerności, uzależnieniu od władzy, chorych, przemocowych praktykach seksualnych, skrajnym egoizmie, fanatyzmie i terroryzmie religijnym, czy głupocie.
 
Pomimo wagi poruszonych tematów, pomimo obcojęzycznych wtrętów i wszechobecnych neologizmów, książkę się czyta gładko, z zapartym tchem i wypiekami na twarzy. Zaskakują czytelnika nagłe zwroty akcji i nieoczekiwane rozwiązania. Zadania trudne okazują się proste, a prawdziwe problemy kryją się w miejscach niespodziewanych. Z grozą języka sąsiaduje humor i ironia, ze wzruszeniem czytelnika – rozbawienie i śmiech. Język powieści jest soczysty, przaśny, dosadny i nie jest wykluczone, że mógłby urazić niejednego wrażliwca. W dialogach nie ma grama finezji i elegancji, jakiej można by się spodziewać po przedstawicielach wyższych sfer. Przekleństwa i wulgaryzmy sypią się demokratycznie, z ust przedstawicieli wszystkich stanów. Powyższy zabieg ma swoje uzasadnienie: doskonale ilustruje emocje i motywy działania bohaterów, a tak skonstruowanym wypowiedziom nie sposób zarzucić fałszu czy sztuczności. 
 
W kwestii prawdy historycznej Ka Klakla podnosi ważną rzecz: historię piszę ludzie piśmienni. Wersja niepiśmiennych wraz z ich ciałami ginie i obraca się w proch. I trudno się oprzeć wrażeniu, że autorka, kierując się nieprzeciętną wyobraźnią, empatią i wiedzą, z uporem, z bólem i determinacją, po wiekach lekceważenia i pogardy, wykopuje tę pominiętą, niezapisaną część historii, uwzględniającą włóczęgów, plebs, chłopstwo czy kobiety. Tak nas otwiera na trudną prawdę o kondycji ludzkiej, o naszym dziedzictwie, naszym status quo. To zachwyca, pociąga, niekiedy oślepia. Bo w prawdzie opowieści jest jakieś światło, które przebija się przez te zwoje, pergaminy, zbroje, plecionki, pancerze, przez sukno i aksamit, i wydostaje się na zewnątrz. Można wyjść bez parasola i nasiąkać.
 
Ka Klakla, „Łotrzyca, Historya włóczebna, Tom II, Śmierć kryje się w twoim cieniu”. 
 
Potęga.

 

niedziela, 21 lipca 2024

ZDYCHAM

 

Znów na termometrze 33 stopnie, łeb mi pęka, porzygałam się jak kot, źle widzę, jakieś muchy mi latają przed oczami. Wstałam o czwartej, żeby coś tam podlać w ogródku, coś tam zebrać, zblanszować, zakisić, zamrozić, popakować w słoiki. Później Słońce dostało wściku macicy, a ja padłam w pielesze i od tej chwili nic, tylko leżę i kwiczę. Piję wodę, przed chwilą zjadłam zupę grzybową ze słoika i chyba nie nazbierałam przedwczoraj muchomorów, bo mi się zrobiło jakby trochę lepiej (na pewno nie gorzej).
 
Wyświetliła mi się wypowiedź profesora Bralczyka, który, analizując polszczyznę , pokazuje różnice językowe w opisie śmierci, jedzenia czy części ciała ludzi i zwierząt. Internet się oburzył – ja nie.
 
Kiedy byłam dzieckiem, zwierzęta z mojego otoczenia żarły, a nie jadły łyżkami z talerzy, miały pyski, a nie twarze, chodziły na łapach, nie na rękach i nogach, nie umierały w łóżkach z gromnicą w rękach, lecz były zabijane dla mięsa, albo zdychały na własnych warunkach. Niektóre psy i koty przed śmiercią uciekały z wygodnych łóżeczek, dawały nura w pola i tyle żeśmy je widzieli. Nie dały nam szansy na zakopanie ich w ogrodzie. Zakopanie, nie pochówek.
 
Słowo „zdychać” nie miało pejoratywnego zabarwienia. W moim odczuciu było równorzędne z umieraniem, nie mniej smutne i przerażające. Pamiętam swoją rozpacz i żałobę po Mućce, Kici, czy Paskudzie, ale one zdechły, nie umarły. 
 
Przyznaję, że negatywne zabarwienie słowa „zdychać” wykluło mi się jakiś czas temu i zaczęło żyć własnym życiem, chyba pod wpływem osób, których zwierzęta „umarły”. Niemniej nie czuję się gorsza i nie deprecjonuję moich podopiecznych poprzez to, że starowinka Princeska i staruszka Belinda za jakiś czas zdechną, nie umrą. Zakopiemy je, wbrew unijnym przykazaniom, na naszym tajnym cmentarzu dla zwierząt.
 
Paskuda została zakopana z łebkiem na sianku i pęczkiem stokrotek pod łapką. Na zdjęciu kamień (nie nagrobek) i wiatraczek (nie wieniec) dla Paskudy.