niedziela, 21 lipca 2024

ZDYCHAM

 

Znów na termometrze 33 stopnie, łeb mi pęka, porzygałam się jak kot, źle widzę, jakieś muchy mi latają przed oczami. Wstałam o czwartej, żeby coś tam podlać w ogródku, coś tam zebrać, zblanszować, zakisić, zamrozić, popakować w słoiki. Później Słońce dostało wściku macicy, a ja padłam w pielesze i od tej chwili nic, tylko leżę i kwiczę. Piję wodę, przed chwilą zjadłam zupę grzybową ze słoika i chyba nie nazbierałam przedwczoraj muchomorów, bo mi się zrobiło jakby trochę lepiej (na pewno nie gorzej).
 
Wyświetliła mi się wypowiedź profesora Bralczyka, który, analizując polszczyznę , pokazuje różnice językowe w opisie śmierci, jedzenia czy części ciała ludzi i zwierząt. Internet się oburzył – ja nie.
 
Kiedy byłam dzieckiem, zwierzęta z mojego otoczenia żarły, a nie jadły łyżkami z talerzy, miały pyski, a nie twarze, chodziły na łapach, nie na rękach i nogach, nie umierały w łóżkach z gromnicą w rękach, lecz były zabijane dla mięsa, albo zdychały na własnych warunkach. Niektóre psy i koty przed śmiercią uciekały z wygodnych łóżeczek, dawały nura w pola i tyle żeśmy je widzieli. Nie dały nam szansy na zakopanie ich w ogrodzie. Zakopanie, nie pochówek.
 
Słowo „zdychać” nie miało pejoratywnego zabarwienia. W moim odczuciu było równorzędne z umieraniem, nie mniej smutne i przerażające. Pamiętam swoją rozpacz i żałobę po Mućce, Kici, czy Paskudzie, ale one zdechły, nie umarły. 
 
Przyznaję, że negatywne zabarwienie słowa „zdychać” wykluło mi się jakiś czas temu i zaczęło żyć własnym życiem, chyba pod wpływem osób, których zwierzęta „umarły”. Niemniej nie czuję się gorsza i nie deprecjonuję moich podopiecznych poprzez to, że starowinka Princeska i staruszka Belinda za jakiś czas zdechną, nie umrą. Zakopiemy je, wbrew unijnym przykazaniom, na naszym tajnym cmentarzu dla zwierząt.
 
Paskuda została zakopana z łebkiem na sianku i pęczkiem stokrotek pod łapką. Na zdjęciu kamień (nie nagrobek) i wiatraczek (nie wieniec) dla Paskudy.
 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz