O piątej rano świat dopiero się tworzy. Wszystko co ciemne, bezlistne, poszarpane wiatrem, rozpadło się wraz z nocą. Teraz, kiedy na nowo palą się latarnie, widać dokładnie, jak świeży świat osypuje się z góry, z czegoś niedostrzegalnego, z jakiejś chmury, z jakiegoś nieba, Bóg wie skąd. Nabierają kształtu ośnieżone gałęzie, druciany płot, uchylona furtka, zarys drogi – jeszcze zbędnej, bez śladów łap ani stóp.
Kiedy wchodzę w las, gumowe podeszwy traperów ślizgają się po liściach. Ciało balansuje niezdarnie na taflach lodu. Nic nie szkodzi, nikogo tutaj nie ma. Mam jeszcze chwilę, zanim wzejdzie słońce, rozpuści śnieg i twardym węglem obrysuje drzewa, zanim rozpieją się koguty, zatarabanią budziki, a kartki z kalendarzy ogłoszą kolejny dzień kwietnia.
Mam jeszcze chwilę, żeby się zapaść w ten chłodny,
wyścielany dzieciństwem sen, w którym kawałki tępego żelastwa służą za łyżwy,
lód na łące za lodowisko, a letnia sukienka mamy za strój mistrzyni jazdy
figurowej na lodzie. Odnajduję mały, skorodowany kawałek dzieciństwa, przegniły
rupieć, cały ten sentymentalny bajzel. Nierzeczywistość, w której nie czuję się
nieporadnie i śmiesznie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz