Wieczorem Ziąb znika i od razu pojawia się Próżnia. Wypełnia ogród i wbrew prawom fizyki napiera na ściany, płoty, łamie gałęzie, unosi mnie z hamaka i strąca na ziemię.
- Nie śpij – syczy mi do ucha. – Jak można spać, kiedy piekło się piekli, wulkany się zmawiają na zbiorową erupcję, a kraj się kiwa nad przepaścią niczym zamroczony pijak.
Chyba ją wkurza jej czysta abstrakcyjność i brak jakiegokolwiek fizykalnego znaczenia. I że ja sama tak się bujam bez celu, zapadnięta w tę swoją otulinę z miękkiego, nie ulegającego biodegradacji polaru, zaplątana w rękawy i nogawki, skrępowana przez bawełniane spodnie i koszulki, które się zbiegły po pierwszym praniu, bo producent zaoszczędził na dekatyzacji.
Otwieram oczy. Wszędzie trawa i dmuchawce. Ziąb unosi mnie z ziemi i wsuwa na leżak. Leżę wśród miękkich koców, chłodnych poduszek, z każdym poruszeniem coraz mocniej zapadam się w tę otulinę.
Rzeczywistość odrasta jak perz po orce. Z wiecznie żywych kłączy, z nabrzmiałych nasion, z pyłu, prochu, ze wszystkich stron. W ogrodzie kiełkuje groch, marchew, cebula. Wystarczy, aby przeżyć. Chodzi o podtrzymanie prostych procesów fizjologicznych. Takie rzeczy jak wolność, myślenie, piękno czy szczęście? Tym z determinacją zajmują się profesjonaliści. Wkrótce dostanę kolejny rok ważności konta, skuteczny lek na wzdęcia i wybranego prezydenta. I od tej pory wszystko będzie inne.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz